piątek, 28 lutego 2014

I zjazd rodzinny

Podczas spacerów z T. aż dwukrotnie wpadliśmy przypadkowo na jej miotowe siostry i ich właścicieli. Od tego czasu wielokrotnie zastanawiałam się, jak wiele psów rodem z naszej hodowli mieszka ze swoimi ludźmi w Warszawie i okolicach. Za najlepszy sposób na zaspokojenie mojej ciekawości uznałam umówienie się z opiekunkami pozostałych psów na wspólny spacer - bo po co wymieniać się zdjęciami psów i uwagami na temat ich zachowania, skoro można to zrobić osobiście. Długo zbierałam się w sobie, żeby wreszcie zabrać się za organizację tego małego wydarzenia. W końcu, kiedy temperatury znacząco podskoczyły, śnieg stopniał, a przebywanie na dworze przez dłuższy czas przestało być udręką nie mogłam więcej szukać wymówek. Facebook poszedł w ruch - niebieski pożeracz czasu udowodnił, że bywa przydatnym narzędziem, bo właśnie w ten sposób ustalono datę, godzinę i miejsce.

Pierwszy wspólny spacer warszawskich Arislandów odbył się na w zeszłą sobotę, 22 lutego, na Polu Mokotowskim. Spotkaliśmy się o godzinie 11, aby widzieć, co wyczyniają nasze psy - dni wszak są dość krótkie i popołudnie wciąż jeszcze dość szybko przechodzi w wieczór. W spacerze wzięły udział - rzecz jasna, w towarzystwie swoich wiernych ludzi - cztery suczki: dwa 4,5-miesięczne maleństwa oraz rodzona siostra T., imieniem J. Oczywiście, liczyłam na to, że kiedy my będziemy rozmawiać o metodach szkoleniowych, karmach i psich kupach nasi czworonożni przyjaciele odnowią więzy rodzinne podczas zabawy. Nie zawiodły maluchy, pełne energii i chęci do harców z każdym napotkanym po drodze psem i człowiekiem. “Psie nastolatki” natomiast zaprezentowały zgoła odmienną postawę: J. była zestresowana obecnością innych psów w takiej bliskości i liczbie, przez co trzymała się bardzo blisko właścicielki. Z kolei T. zdecydowanie bardziej, niż nagle odnaleziona rodzina, interesowały ptaki, których przed południem w dużych parkach jest całe mnóstwo. Początkowo trochę bawiła się z dzieciakami, szybko jednak weszła w tryb polowania i zaczęła gonić wszystko, co miało skrzydła i było dostatecznie nieostrożne, by zwrócić na siebie jej uwagę. W efekcie już po kilku minutach spaceru była cała mokra i ubłocona, a także wprost promieniująca szczęściem.
Maluchy w towarzystwie T., która jeszcze nie przypomina potwora z bagien.
Biegnij, mała, biegnij!

Mahoniowe yin i yang.

Po rozstaniu z maluchami i ich przewodnikami zdecydowaliśmy się jeszcze trochę zostać w parku w towarzystwie J. Po cichu liczyłam również na to, że dołączy do nas jeszcze jedna suczka z tego samego miotu, której pani zapowiadała, iż jeśli uda się jej przybyć to będzie mocno spóźniona. Niestety, tak się nie stało, ale - jak mówi przysłowie - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W tym czasie bowiem T. odkryła, że jednak dobrze byłoby skorzystać z okazji, by pobawić się z siostrą i zaczęły się gonitwy. T. rzadko zdarza się mierzyć siły na zamiary, dlatego zwykle, gdy przychodzi do psiego berka jej partnerem jest np. charcik włoski. Oczywiście, taki “przeciwnik” jest dla niej absolutnie nieosiągalny, więc jedyne, co T. może zrobić to włączyć szczekaczkę. Trudno jednak o lepiej dobraną partnerkę, niż własna siostra - tym razem obyło się bez syreny alarmowej, za to z wielką radością. Od siebie dodam, że obserwować takie dwie rude błyskawice to sama przyjemność.
Rodzinne podobieństwo od razu rzuca się w oczy.
W sumie mahoniowy spacer trwał ponad dwie godziny - dostatecznie długo, żeby T. zdążyła się zmęczyć i wybawić na resztę dnia. Niestety, wszystko co dobre kiedyś się kończy. Potem jest czas na kąpiel. Taka karma.

PS. Podobno każdy poważny blog powinien posiadać fanpage na Facebooku. Dlatego, z myślą o dalekiej przyszłości, kiedy T. będzie równie poważna, godna i arystokratyczna, jak jej piękny tata, wszystkich użytkowników niebieskiego potworka zapraszam TUTAJ.

piątek, 21 lutego 2014

Trzecia kategoria

Usłyszałam kiedyś, że są dwa rodzaje właścicieli psów: ci, którzy śpią ze swoimi pupilami oraz ci, którzy się do tego nie przyznają. Ja chciałam należeć do pierwszej kategorii: marzyłam o psie, który wieczorem wskakuje do łóżka i układa się w jego nogach, aby grzać mi zmarznięte stopy. Rzecz jasna rzeczywistość jak zwykle zweryfikowała moje plany - tym razem jej każący palec objawił się pod postacią P., bo chociaż w wielu sprawach, dotyczących psa udało mi się postawić na swoim w kwestii spania w łóżku P. był nieugięty.
 
Nie miałam innego wyjścia, jak przystać na forsowane przez niego rozwiązanie - w końcu wszystkie pozostałe sporne kwestie rozwiązaliśmy po mojemu - jednak zaznaczyłam, że P. ma samodzielnie nauczyć T., że łóżko, na którym znajduje się pościel to zakazany ląd. Przyznaję, miałam nadzieję, że mu się nie uda.

Początkowo, kwestia nie wymagała żadnego szkolenia. T., kiedy trafiła do naszego domu była malutką, płową kulką, dla której łóżko stanowiło niemożliwy do zdobycia górski masyw. Ale, że szczeniaki rosną, jak na drożdżach sytuacja szybko uległa zmianie i T. zaczęła podejmować próby wdrapania się na szczyt - szczególnie, że właśnie tam chowałam się przed nią, kiedy chciałam przez chwilę w spokoju poczytać książkę. Z trudem powstrzymywałam się wtedy od sabotowania wysiłków P., który za wszelka cenę starał się przekonać T., że łóżko wcale nie jest tak interesujące, jak się jej wydaje. Ostatecznie, gdy pies jeszcze trochę podrósł, a łóżko znalazło się w zasięgu jednego swobodnego skoku na liście komend na stałe zadomowiło się nowe polecenie: “Złaź!”.
 
Przez kilka dni to magiczne słowo słyszało się w domu niemal co chwilę, jednak wkrótce konieczność używania go znacząco zmalała. T. szybko zrozumiała w czym rzecz i przestała podejmować kolejne próby inwazji na kołdrę i poduszki. Przyjęła inną taktykę, opartą na swoich największych atutach - smutnym, psim spojrzeniu i uroczym pysku - którą z powodzeniem stosuje do tej pory.
 
Gdy wracamy do domu po porannym spacerze T. nie jest zainteresowana tym, że w misce pojawiania się śniadanie. Nie zajmują jej zabawki. Posłanie, do którego zanosi zarówno swoje, jak i kradzione skarby również przestaje być atrakcyjne i wygodne. Wtedy bowiem przychodzi czas nie na zabawę, czy jedzenie, ale próbę sił. T. siada przy łóżku i patrzy. A właściwie PATRZY. I to naprawdę ZNACZĄCO. Tak T. daje nam do zrozumienia, że powinniśmy pościelić łóżko - natychmiast, szybciutko, bez ociągania się. Bo kiedy z zakazanego lądu znika pościel to ona staje się jego królową.

W ten sposób wszyscy, poza mną, są zadowoleni: P., bo pies korzysta z łóżka na ustalonych przez niego zasadach; T., bo to ona włada za dnia najważniejszym meblem w domu. Ja zaś płaczę wewnętrznie nad świadomością bycia właścielem trzeciej, dotychczas nieistniejącej, kategorii.
T. patrzy, a nawet: PATRZY.

piątek, 14 lutego 2014

Całe życie doświadczenia

Od kiedy w moim życiu pojawiła się T. zaczęłam uważniej rozglądać się dookoła, szczególnie podczas spacerów. Nie mam na myśli tylko sprawdzania, co aktualnie mój pies wącha w odległych krzakach i następnie bierze do pyska, ale również obserwowanie, jak inni właściciele obchodzą się ze swoimi czworonożnymi przyjaciółmi. Te obserwacje często są bardzo pouczające, a czasem nawet przeradzają się w ciekawe, spacerowe znajomości, z których korzyści czerpią zarówno właściciele, jak i ich psy. Niestety, to co widzę spacerując po parkach i osiedlowych trawnikach nie zawsze wygląda tak sympatycznie i różowo.

W czym rzecz? Niedawno, w odstępie bodaj jednego dnia, byłam wraz z T. świadkiem i mimowolnym uczestnikiem dwóch nieprzyjemnych sytuacji. Pierwsza miała miejsce w trakcie porannego spaceru. Zaraz po wyjściu z bloku natknęłam się na parę ze średnich rozmiarów psem. Być może nawet “natknęłam się” to za dużo powiedziane, bo dzieliło nas dobre 10 metrów trawnika. Kiedy przechodziłam, prowadząc T. na smyczy, tamten pies zaczął głośno szczekać i wyrywać się w naszą stronę. Na moje oko nie była to agresja, ale ogromna, ekspresyjnie wyrażana chęć do wspólnej zabawy. Nie bardzo miałam czas na to, aby pozwolić psom na wspólne harce, jednak nie miałabym nic przeciwko odprawieniu przez nie standardowego powitalnego rytuału. Niestety, opiekunowie drugiego psa mieli na ten temat zgoła odmienne zdanie. Najpierw zaczęli krzyczeć na niego, aby się “zamknął i uspokoił”, a kiedy to nie poskutkowało - bo ten przecież tylko bardziej się nakręcał, czując emocje swoich ludzi - przeszli do szarpania smyczą i brutalnego wleczenia go w przeciwną stronę. W pierwszym odruchu chciałam podejść i powiedzieć im kilka słów prawdy, na spacerze byłam jednak sama, a zbliżenie się do nich razem z T. najpewniej tylko zaostrzyłoby jeszcze i tak nieprzyjemną sytuację, zawołałam więc swoją sukę, by pospiesznie oddalić się z miejsca zdarzenia. Krzyki słyszałam za sobą jeszcze przez kilka chwil.

W drugim wydarzeniu uczestniczyłam już w bardziej bezpośredni sposób. Rzecz ponownie działa się podczas porannego spaceru, tym razem jednak towarzyszył mi P. Kierując się już w stronę domu przeszliśmy przez, niezbyt ruchliwe, ale jednak, skrzyżowanie. Gdy byliśmy już po drugiej stronie ulicy usłyszałam krzyki: “Stój!”, “Czekaj!”, a kiedy spojrzałam w stronę ich źródła zobaczyłam pędzącego do nas psa i gnającą za nim właścicielkę. Pies jak strzała przeleciał przez ulicę - na szczęście akurat nie jechał nią żaden samochód - i zatrzymał się przy nas, aby przywitać się z T. Na wszelki wypadek złapałam go wtedy za obrożę i krzyknęłam do jego opiekunki coś w stylu “Spokojnie, trzymam go!”, żeby wiedziała, iż nie musi już gnać za swoim czworonogiem na złamanie karku. Po chwili pani do nas dotarła, przejęła ode mnie psa, przypięła mu smycz, podziękowała i… wrzuciła psa w pobliską zaspę, przygniotła go do ziemi całym ciałem, zaczęła krzyczeć i go szarpać. Byłam w szoku. Oddałam smycz P., podeszłam i zaczęłam tłumaczyć: “Proszę pani, proszę przestać, sama powoduje pani problemy, pies zacznie się pani bać i będzie uciekał…”. Co usłyszałam w odpowiedzi? Oczywiście, litanię przewinień czworonoga: o tym, że podbiega do suczek, przebiega przez ulicę i generalnie nie przychodzi na wezwanie. Na koniec padło podsumowanie: “Proszę mnie nie pouczać, ja mam psy przez całe życie”. Zdębiałam. T. to mój pierwszy pies, ale nigdy nie potraktowałabym jej w żaden z opisanych wyżej sposobów.

Zawsze wydawało mi się, że bogate, wieloletnie doświadczenie to w każdej dziedzinie życia ogromna zaleta. Z biegiem czasu zaczynam jednak nabierać przekonania, że w przypadku opieki nad psem to częściej wada. Nie chcę wypisywać tu krzywdzących uogólnień, ale moje osobiste doświadczenia są takie, że to właśnie w przypadku osób, które nie zajmują się psami zawodów, ale jednocześnie “mają je przez całe życie” spotykam się z całkowitym nie zrozumieniem mojego podejścia T. i przyjętych metod szkoleniowych. To od nich dowiedziałam się, że szkoląc ją pozytywnymi metodami “przekupuję psa, który tak naprawdę nigdy nic nie będzie umiał”, co więcej “powinien wiedzieć, kto jest jego panem i bać się przewodnika, bo inaczej nie będzie posłuszny”. W odpowiedzi na moje prośby, dotyczące ignorowania T. podczas posiłków, aby nie uczyć jej żebrania słyszałam, że “to przecież absurdalne, bo pies zawsze będzie żebrał, a zabieranie jedzenia z talerzy gości to jego cały urok”. Z kolei sama koncepcja istnienia czegoś takiego, jak psie przedszkole wywoływała pełen politowania uśmiech. I tak dalej, i tym podobne. Odnoszę wrażenie, że wiele osób, które “miały psy przez całe życie” swoją wiedzę zgromadziły mniej więcej dwie dekady temu i nie zadbały o to, aby ją zaktualizować na przestrzeni lat. Stąd metody typu “kolczatka i szarpanie smyczą” wydają im się najskuteczniejsze, a pozytywne wzmocnienia to dziwna fanaberia. Co się dzieje, kiedy pies nie załapie od razu jakieś komendy czy sztuczki? Wytłumaczenie jest jedno: “To przecież terier/ pies myśliwski/ złośliwe bydlę - z nim nie da się tego zrobić”. W tym kontekście można uznać, że początkujący właściciele psów to wcale nieźli przewodnicy. Przynajmniej mają świadomość swojej niewiedzy, sięgają więc po rozmaite “pomoce naukowe”, zapisują się ze swoimi pupilami na szkolenia, a przede wszystkim nie mają złych nawyków, powstałych na bazie dawno przebrzmiałej wiedzy.

Z pewnością prezentowana wyżej sytuacja nie dotyczy ani wszystkich doświadczonych ani początkujących psiarzy, bo przecież ludzie są różni, jednak ostatnimi czasy zaskakująco często odbijam się od muru argumentu “całe życie miałem psy, więc wiem lepiej”. Drażni mnie to okrutnie, bo nie każdy potrafi z “informacji”, jakimi zasypują go zastępy takich podwórkowych “wujków dobrych rad” wyselekcjonować to, co ma sens. A w efekcie mogą ucierpieć zwierzęta.
Staram się, żeby dla T. współpraca ze mną była przyjemnością.

piątek, 7 lutego 2014

Zima i majowe szczenię

T. od urodzenia była wprost rozpieszczana przez pogodę - na świat przyszła w połowie maja, a do naszego domu trafiła na początku lipca, kiedy przez Polskę przetaczała się fala letnich upałów. Szybko zorientowała się, że spacer oznacza nagrzaną w promieniach słońca trawę, przyjemny, ciemnozielony cień oraz wesołe harce z psami i ich ludźmi, którzy wyszli z domów, by również cieszyć się piękną, letnią aurą. Później zaś jesień długo nie chciała ustąpić miejsca zimie. W ten sposób T. przez połowę swojego dotychczasowego życia znała tylko ciepło od czasu do czasu zakrapiane deszczem.

Z tego powodu nie raz zastanawiałam się, jak T. zareaguje na śnieg i mróz. Prawdę mówiąc, miałam nadzieję, że kiedy wreszcie zima zdecyduje się do nas zajrzeć ona i T. nie będą darzyły się sympatią. Niestety, należę do osób, którym jest wiecznie zimno, toteż wiedziałam, że ewentualne długie spacery w temperaturach bardzo ujemnych będą dla mnie raczej nieprzyjemnym doświadczeniem.

Jak na złość T. okazała się nie tylko całkowicie pogodoodporna, ale pokochała zimę od pierwszego wejrzenia. Radość, z jaką wybiega na spacer po zasypanych śniegiem trawnikach, entuzjazm, z jakim rzuca się w zaspy… rzecz po prostu nie do opisania. Nawet gonitwy i zabawy z innymi psami są lepsze, gdy wokoło jest mnóstwo śniegu. Aż trudno powstrzymać się od myśli, że T. może wpaść w depresję, kiedy nadejdzie wiosna.

Nie pozostało mi więc nic innego, jak pogodzić się z perspektywą ciągłego marznięcia, wyciągnąć z szafy najcieplejszy płaszcz i wyruszyć do parku. Teraz zaś prawie żałuję, że odwilż przyszła tak szybko.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...