piątek, 29 sierpnia 2014

T., jak tajemnica

Nim stanie się to, na co wszyscy czekali muszę wyznać, że uczynienie T. seterem prawie anonimowym nie wynikało wcale z niecnych pobudek marketingowych i chęci budowania napięcia oraz pragnienia odkrycia tajemnicy u czytelnika. Nie, nie. Cała ta maskarada, którą zresztą poza tym wpisem zamierzam dalej kontynuować, wynika ze względów bezpieczeństwa. Zbyt wiele na codziennych spacerach widziałam ludzkiej głupoty, aby - ot, tak sobie - ujawnić imię mojego psa w Internecie. Jak każdy seter darzy on bowiem miłością wszystkich ludzi i gdyby ktoś próbował po imieniu przywołać go przez ulicę… Nieszczęście gotowe. Znamy się jednak już ponad pół roku i zdążyłam przekonać się, że moi czytelnicy to osoby miłe i odpowiedzialne, toteż - tak, jak obiecałam - ujawnię ciąg skojarzeń, który doprowadził do tego, że Audrey Hepburn stała się T., abyście mogli przekonać się jaki ciąg dalszy skrywa wymowna kropka. Zaczynamy!

Na początek, nim w ogóle przejdziemy do kwestii nadawania imienia psu, muszę wyznać, że z jednej strony jestem nerdem, a drugiej natomiast miłośnikiem dobrej literatury. Domyślacie się pewnie, że takie oświadczenie nie pojawia się tutaj bez powodu - tak, imię T. łączy w sobie zarówno wysoką sztukę, jak i jej popkulturowe przekształcenia.

Na początek zajmiemy się literaturą. Otóż, jakieś 400 lat temu, w dalekim, zamorskim kraju, żył sobie mężczyzna imieniem Will. Jegomość ów, który w szkolnych i akademickich podręcznikach opisywany jest jako William Shakespeare, na niwie literackiej wykazał się tak wielkim kunsztem i talentem, że na stałe zapisał się złotymi zgłoskami nie tylko w podręcznikach do historii literatury, ale i w świadomości społecznej. Nie wyobrażam sobie, aby w cywilizowanym kraju mógł istnieć ktokolwiek, komu udało się o nim nie usłyszeć. Znany jest z tego, że parał się głównie teatrem, a w swoich sztukach nierzadko sięgał do elementów folkloru, obok bohaterów z krwi i kości umieszczając na scenie wiedźmy ("Makbet"), duchy ("Hamlet") i wróżki (o tym za chwilę...). W tym również króla i królową tych ostatnich. Druga z wymienionych połówka królewskiej pary imię swoje otrzymała w spadku po innym wielkim literacie, Owidiuszu i jego słynnych "Metamorfozach". Imię nadobne, piękne, silne i już od zawsze mające się kojarzyć z arystokracją nie z tego świata. Edwin Landseer przedstawił królową ze "Snu nocy letniej" w następujący sposób:
Edwin Landseer, Scene from A Midsummer Night's Dream, podebrane stąd.
Za nim zaś poszli kolejni artyści, portretujący królewską parę:
Joseph Noel Paton, for The Quarrel of Oberon and Titania, podebrane stąd.
Prace Shakespeare'a w swojej twórczości wykorzystuje nie tylko wielu artystów i pisarzy - inspirują one również badaczy i naukowców. Imiona bohaterów szekspirowskich sztuk noszą na przykład księżyce Urana. Oczywiście, motyw króla i królowej elfów jest podejmowany przede wszystkim współczesnej literaturze, z naciskiem na fantastykę. Znajdziemy go choćby w szeroko znanej i bardzo przeze mnie lubianej sadze urban fantasy “Akta Harry'ego Dresdena” autorstwa Jima Butchera. Królowa elfiego Dworu Lata (pojawia się dopiero w 4. części cyklu "Rycerz Lata") nosi to samo imię, co jej szekspirowska poprzedniczka, król zaś został umiejętnie usunięty ze sceny.
Okładki amerykańskich wydań kolejnych tomów "Akt Harry'ego Dresdena". Podebrane stąd.

Jak widać dotychczas niezmiennie obracaliśmy się w kręgu arystokracji nadszedł więc czas, aby - jak najbardziej dosłownie - zejść na psy. Przyjrzyjmy się seterom irlandzkim. Każdy, kto przynajmniej miał okazję oglądać te psy na zdjęciach przyzna, że to bez wątpienia piękne zwierzęta, dostojne i godne. Mają w sobie coś arystokratycznego. Coś, co sprawia, że budzą powszechny zachwyt i natychmiastową sympatię, które na co dzień przysparzają mi tylu kłopotów i zmartwień. Nie zdziwi Was pewnie, kiedy napiszę, że od chwili, gdy zdecydowaliśmy się na tę właśnie rasę wiedziałam, że mój pies będzie nosił imię po jakiejś królowej, a że elfie piękności kojarzą mi się ze lśniącymi, rudymi włosami w zasadzie nie miałam wyboru. Tytania - to było pierwsze imię, które przyszło mi na myśl i żadne protesty ze strony P. nie były w stanie wyrzucić go z mojej głowy.

Jeżeli kiedyś spotkamy się na spacerze, nie zdziwcie się, słysząc, że pieszczotliwie nazywam mojego rudzielca “królewną”. Czy jednak ma ona w sobie chociaż odrobinę godności, tak charakterystycznej dla swoich imienniczek? Owszem! Doskonale widać ją wtedy, kiedy akurat nie poluje, nie biega z wywieszonym, sięgającym niemal do ziemi językiem i nie kąpie się w najbrudniejszych kałużach, jakie tylko można znaleźć w okolicy. Czyli rzadko. A nawet - bardzo rzadko. Nie zmienia to faktu, że T. wciąż jest królową w moim domu. Po prostu jest nieco ekscentryczna. Jak na arystokratkę przystało.
Tak zazwyczaj wygląda mój pies. Dodam, że to właśnie w takich chwilach i na takich spacerach jest najszczęśliwszy i najbardziej zadowolony ze swojego psiego życia. Przyznacie, że typowa stylówka rudej niewiele ma wspólne z królewską dumą, dostojeństwem i godnym prawdziwej damy szykiem. Na szczęście, od czasu do czasu, przez minutę lub dwie, zdarza się jej również wyglądać tak, jak na zdjęciu poniżej. Jest wtedy prawdziwą królewną.

PS. Drogi czytelniku, ujawnienie tu imienia T. jest z mojej strony ogromnym wobec Ciebie aktem zaufania. Mam nadzieję, że rozumiesz to i doceniasz. Proszę Cię, ze względu na bezpieczeństwo mojego psa, kiedy wspominasz o nas w Internecie lub polecasz gdzieś na forum publicznym mojego bloga - dalej używaj skrótu T.

sobota, 23 sierpnia 2014

Otwarcie Wilanów Dog Park

W tę sobotę miało miejsce otwarcie Wilanów Dog Park, placu zabaw dla psów, który powstał z inicjatywy produkującej karmę dla zwierząt firmy Butcher’s oraz władz dzielnicy Wilanów. Wprawdzie na terenie parku ostatnie prace wykonawcze trwały jeszcze w piątek wieczorem, jednak kiedy blogerzy - zaproszeni na godzinę 11 przez agencję PR reprezentującą Butcher’sa - zjawili się na miejscu wszystko było już gotowe na przyjęcie pierwszych psich gości.

***
Psi Park to ogrodzony teren wielkości około 1000 mkw, znajdujący się u zbiegu Alei Wilanowskiej z ulicą Przyczółkową, odrobinę ukryty pomiędzy okolicznymi placami zabaw przeznaczonymi dla dzieci. Łatwo dostać się tam zarówno samochodem, jak i komunikacją miejską (autobusy linii: 139, 164, 180, 317, 519, E2; linie podmiejskie: 700, 710, 724). Przed wejściem do środka i rozpoczęciem korzystania z oferowanych przez park atrakcji warto zapoznać się z obowiązującym w tym miejscu regulaminem. Zawierająca go tablica informacyjna znajduje się przy głównym wejściu. To dość standardowy dokument, dobrze jednak pamiętać o tym, że psy ras uznanych za niebezpieczne oraz mieszanki tych ras powinny być ubrane w kagańce, należy również sprzątać zostawiane przez czworonogi nieczystości. Na teren parku można wejść o każdej porze dnia i nocy, a wstęp jest darmowy.
Tuż za furtką...
Przyjrzyjmy się teraz temu, co znajduje się za ogrodzeniem, Wilanów Dog Park jest bowiem całkiem interesującym miejscem, co więcej - przynajmniej na razie - jedynym tego typu w całej stolicy. W parku - co może budzić pewne kontrowersje - w ogóle nie ma trawników. Zamiast po trawie psy biegają po piasku, ich właściciele zaś spacerują po wysypanych drobnymi kamykami alejkach. Konstrukcja alejek budzi we mnie pewne wątpliwości, wydawało się jednak, że czworonogi nie odczuwają żadnego dyskomfortu, biegając po nich. Z kolei zastąpienie zwykłych trawników piaskiem uważam za świetny pomysł. Trawników jest przecież w mieście co nie miara, natomiast pies mieszkający na typowym, warszawskim osiedlu rzadko ma okazję pohasać po takim nietypowym podłożu, jak piasek. Wreszcie, pozostawiane przez czworonogi “prezenty” można łatwiej i dokładniej sprzątnąć z piaszczystego podłoża.
Sekcja ogólna.
Część przeznaczona dla małych psów.
Teren został podzielony na dwie sekcje: większą, ogólną i mniejszą, przeznaczoną jedynie dla przedstawicieli małych ras. Dzięki temu właściciele maluchów, którzy niepokoją się perspektywą socjalizowania swoich czworonogów z kilkakrotnie większymi od nich psami mogą spokojnie korzystać z parku. W obu częściach znajdują się rozmaite, dostosowane do wielkości psich użytkowników, przyrządy do ćwiczeń: przeszkody o regulowanej wysokości, pochylnia, równoważnia, tunele oraz tyczki do slalomu, które umożliwiają opiekunom psów ciekawe spędzanie czasu z czworonożnymi przyjaciółmi. Dla osób, które wcześniej nie spotkały się z tego typu atrakcjami umieszczono tablice informacyjne zawierające wszelkie niezbędne wyjaśnienia, z których można się również dowiedzieć kilku ciekawostek na temat psów. Za wykonanie przyrządów odpowiada firma Novum, której prezes, pan Sławomir Chmieliński, pojawił się na miejscu (w przeciwieństwie do przedstawicieli firmy Butcher’s i agencji Blueberry). Tu chciałabym serdecznie podziękować mu zarówno za interesującą rozmowę, jak i ogromne otwarcie na wszelkie uwagi obecnych na miejscu psiarzy. Trzeba przyznać, że przeszkody zostały rozmieszczone na terenie parku w przemyślany sposób, dzięki czemu nawet duży pies może swobodnie z nich korzystać i biegać po torze, w jaki się układają. Wykonane są zaś z solidnych, odpornych tak na warunki atmosferyczne, jak i na ataki psich łap materiałów. Niestety, z części przyrządów psom trudno jest korzystać - pochylnie i kładki są zrobione z blachy, wprawdzie wytrzymałej, ale za to bardzo śliskiej. Wynikający stąd brak solidnego oparcia dla łap może budzić niepokój zwierząt, wspinających się na kładki, a nawet być przyczyną groźnych upadków. W przyszłości sponsor parku, firma Butcher’s, powinna zadbać o pokrycie powierzchni problematycznych przyrządów znacznie mniej śliskim, a przy tym co najmniej równie wytrzymałym materiałem HDPE. Pokrycie z HDPE mają na przykład widoczne na zdjęciach okrągłe platformy, które spisują się wyśmienicie.
Bawimy się w wysyłanie do tunelu.
Skaczemy przez nisko zawieszone tyczki.
Chodzimy po kładce...

...powoli i spokojnie...
...jednak ześlizgujemy się z niej i wypadamy z kadru.
Przeszkody w sekcji dla małych psów. Zdjęcia pokazują regulację wysokości, na jakiej umieszczony jest drążek.
Warto zaznaczyć, że Wilanów Dog Park to miejsce nastawione przede wszystkim na spędzanie czasu z psem - wspólną naukę korzystania z przyrządów do ćwiczeń i aktywną zabawę. Osoby, pragnące po prostu wybiegać psa tam, gdzie możliwe jest bezpieczne spuszczenie czworonoga ze smyczy mogą być zawiedzione, teren bowiem jest na tyle mały, że trochę brakuje na nim miejsca na “niezorganizowane” harce. W przypadku dużej koncentracji kilograma psa na metr kwadratowy przestrzeni może dojść do sytuacji, w której swobodnie biegające czworonogi będą przeszkadzać tym ze sportowym zacięciem. Byłoby wspaniale, gdyby teren udało się powiększyć o kawałek niezagospodarowanej plaży, na której futrzaki mogłyby po prostu biegać lub aportować przyniesione z domu zabawki, nikomu nie zawadzając.
Były też psie zabawy...
...w które nawet T. postanowiła się włączyć.
Szybko jednak postanowiła zamienić kolegów na bieganie.
Aktywne spacery to nie tylko psia przyjemność: w parku z myślą o strudzonych właścicielach czworonogów umieszczono kilka ławek. Znajdują się one w rozsądnym oddaleniu od przyrządów, otoczone przez - na razie niewielkie - drzewka, rzucające na odwiedzających przyjemny cień. Na miejscu są, oczywiście, także pojemniki na śmieci, na których zwieszone są pakiety papierowych torebek na odchody. Brakuje natomiast ujęcia wody i kilku dyżurnych misek, tak, aby psi goście mogli ugasić pragnienie w słoneczny dzień.

Czy warto odwiedzić Wilanów Dog Park? Z pewnością! Przede wszystkim, powstanie takiego miejsca to krok w dobrym kierunku - miejmy nadzieję, że z czasem wybiegów i placów zabaw dla psów zacznie pojawiać się coraz więcej. Wilanów Dog Park to bowiem na razie jedyny tego rodzaju obiekt, gdzie można pobawić się w agility (chociaż na razie ze względów bezpieczeństwa lepiej odpuścić kładkę i szałas). To świetne miejsce do zarówno do socjalizacji, jak i ćwiczeń w rozproszeniach. Przestrzeń została zorganizowana w przemyślany sposób, tak, aby rzeczywiście korzystało się z niej przyjemnie. Firma Butcher’s nie zdołała, niestety, ustrzec się od kilku potknięć podczas realizacji przedsięwzięcia, mam jednak nadzieję, że zdecyduje się na wprowadzenie niezbędnych ulepszeń, tym samym zmieniając Wilanów Dog Park w idealne miejsce na aktywne spędzanie czasu z psem.
Wady i zalety:

+ ogrodzona przestrzeń, na której można bezpiecznie spuścić psa ze smyczy;
+ dobra lokalizacja: dogodny dojazd z wielu punktów miasta;
+ przeszkody rozmieszczone w przemyślany sposób;
+ przyrządy dostosowane zarówno do małych, jak i dużych psów;
+ hopki z regulowaną wysokością;
+ solidnie wykonane przyrządy do ćwiczeń;
+ piasek zamiast trawy;

- śliskie pochylnie i huśtawki;
- drążki przeszkód w sekcji małych psów blokują się przy zmianie wysokości;
- brak ujęcia wody dla psów;
- mała powierzchnia parku.

Konkurs "Jak i dlaczego tak?" - ogłoszenie wyników

Konkurs “Jak i dlaczego tak?” dobiegł już końca. Przysłaliście aż 12 bardzo ciekawych propozycji, a lektura konkursowych wiadomości sprawiła mi ogromną przyjemność i dostarczyła wielu inspiracji na przyszłość. Niestety, zwycięzca może być tylko jeden. Na razie do Emilii Kuli wędrują jedynie serdeczne gratulacje, już wkrótce jednak dołączy do nich nagroda (sprawdź, proszę, maila). Emilia zaproponowała dla T. imię Tea (ang. herbata), a moje serce kompletnie podbiła fantastycznym uzasadnieniem, które jest nie tylko zabawne, ale pokazuje prawdziwe życie w towarzystwie setera. Autorce zwycięskiej pracy raz jeszcze gratuluję poczucia humoru i pomysłowości, a Was zapraszam do lektury.

Z mojego punktu widzenia, seterka T. to Tea (ang. herbata). Dlaczego akurat takie skojarzenie? Głównym sprawcą (albo sprawczynią) tego pomysłu jest sierść T., a raczej jej kolor. Niesamowicie intensywny mahoń, który odnaleźć można również w porządnie zaparzonej herbacie. Po dłuższej refleksji, zauważam jednak znacznie więcej podobieństw seterki T. do owego napoju! Pierwsze skojarzenie z herbatą? Właściwości grzewcze, z których to chętnie korzystamy zimą lub późną jesienią. Czyż setery nie mają podobnych właściwości? Czy zimowego ranka, kiedy jest zbyt zimno, by wyjść z łóżka i zaparzyć rozgrzewającą herbatkę może być coś lepszego niż ciepluchny seterkowy termofor grzejący, np. stopy? Wizja niemal idealna, jednak znając przebiegłość seterów, miejsce na końcu oraz rogu łóżka nie zadowoliłoby ich w zupełności. Moglibyśmy się ich spodziewać natomiast na poduszce, która to w ich mniemaniu byłaby o wiele bardziej godnym miejscem dla seterowskiej arystokracji. No, ale ja tu o zimie, a za oknem upalne lato. Nic straconego, bo letnie uzasadnienie również się znajdzie. Chyba każdy słyszał o przebojowej mrożonej herbacie, która bywa niezastąpiona w upalne dni. Zupełnie, jak seter! Kiedy żar leje się z nieba, a człowieczy przyjaciel setera pozwala mu zmoczyć swą mahoniową sierść w pobliskiej wodzie w celu schłodzenia, wdzięczny seter - świadomy swych właściwości chłodzących po szybkim moczeniu futra, wybiega niczym rozpędzona Honda CBR, pędzi w kierunku swojego człowieka, by po chwili przelać zgromadzoną na swym mahoniowym swetrze zawartość stawu lub jeziorka na swoje pańciostwo. Efekt chłodzenia natychmiastowy.
Ok, powiedzieliśmy sobie o właściwościach grzewczych i chłodzących zarówno herbaty, jak i setera, ale co z właściwościami leczniczymi? O takich własnościach względem herbaty każdy słyszał, ale jak takie właściwości mają się do seterów? Daleko szukać nie trzeba, wystarczy spojrzeć na roześmiany pysk setera o najsilniejszych właściwościach antydepresyjnych.

Teraz zastanawiacie się pewnie, jak naprawdę brzmi domowe imię T. Wkrótce - w mniej lub bardziej zawoalowany sposób - ujawnię tę tajemnicę, tymczasem jednak umykam do łóżka, po wakacjach wszak trzeba nieco odpocząć.
photo credit: EduardoEquis via photopin cc

piątek, 15 sierpnia 2014

5 mitów o posiadaniu psa

Pamiętam, że dawno, dawno temu, kiedy zawzięcie próbowałam namówić rodziców na psa ich odmowa zawsze była poparta długą litanią problemów, jakie powoduje pojawienie się czworonożnego domownika w życiu rodziny. Teraz, gdy od jakiegoś czasu jestem szczęśliwą właścicielką T. wiem, że przynajmniej część z nich można włożyć między bajki.

1. Pierwszy spacer koniecznie o 6 rano
Ze wstydem przyznaję, że nigdy nie byłam fanką wczesnego wstawania. Aby móc normalnie funkcjonować nie muszę wprawdzie codziennie spać do południa, jednak wspomniana 6 rano to dla mnie po prostu środek nocy. Doskonale wiedziała o tym moja mama, która - kiedy po raz tysięczny prosiłam ją o psa - przekonywała mnie, że najlepszy przyjaciel człowieka na pierwszy spacer każdego dnia musi wychodzić bladym świtem, w przeciwnym razie bowiem będzie niezwykle nieszczęśliwy. Wszyscy rodzice świata, niniejszym odbieram Wam ten absurdalny argument: pies z łatwością dostosowuje się do codziennej rutyny swojej rodziny i na pierwszy spacer może wychodzić zarówno o 5 rano, jak i o 11 w południe. T. jest świetnym tego przykładem: w hodowli została przyzwyczajona do tego, że wstaje wraz z pierwszymi promieniami Słońca, toteż - ku mojemu przerażeniu - nasz pierwszy, wspólny, poranny spacer odbył się o 4.30. Na szczęście, dość szybko udało się nam przekonać T., że 8, czy 9 rano to równie dobre godziny na pierwsze w danym dniu wąchanie osiedlowej trawki. Nie wymagało to też jakiejś szczególnej szkoleniowej gimnastyki - wystarczyło codziennie odrobinę opóźniać godzinę rozpoczęcia porannego spaceru. Obecnie T. w weekendy bez problemu może poczekać nawet do południa.

2. Pracujesz, więc nie możesz mieć psa
Często, kiedy rozmawiam z kimś, komu marzy się pies, okazuje się, że dana osoba nie decyduje się na sprawienie sobie zwierzaka, bo pracuje na pełny etat i jest przekonana, iż zostawienie go samego w domu na 8 godzin to co najmniej akt okrucieństwa. Tymczasem, podobnie, jak w kwestii godzin spacerów, dla zwierzaka wszystko jest kwestią odpowiedniego przyzwyczajenia do sytuacji i dobrego planowania spacerów. Psa można bez problemu przyzwyczaić do tego, że rano wychodzi na krótki spacer “fizjologiczny”, a pod nieobecność właściciela grzecznie śpi na swoim posłaniu lub w klatce kennelowej. Trzeba jednak pamiętać o tym, że po powrocie do domu należy zafundować mu wspaniały, pełen wrażeń spacer, na którym będzie mógł się zmęczyć, wybiegać i rozładować zgromadzoną przez cały dzień energię. Naprawdę, łączenie posiadania psa z pracą zawodową to nic niezwykłego, czy nagannego. Po pierwsze, ktoś w tym związku musi zarabiać na karmę, smakołyki i inne przyjemności. Trudno oczekiwać, aby zajmował się tym pies. Po drugie, najważniejsze: lepsze 8 godzin spędzonych samotnie w domu, niż 24 godziny w schroniskowym boksie!

3. Pies tylko do domu z ogrodem
Wiele osób uważa, że trzymanie psa w małym mieszkaniu w bloku to barbarzyństwo, zwłaszcza, jeżeli mowa o przedstawicielach dużych ras. Każdy, kto decyduje się na psa, a przy tym nie dysponuje odpowiednimi warunkami lokalowymi, a więc domem z wielkim ogrodem, robi zwierzęciu krzywdę. Prawda jest taka, że dom z ogrodem może być z perspektywy psa zarówno zaletą, jak i przekleństwem. O co chodzi? Dla psa nie liczą się warunki lokalowe właściciela, ale to ile poświęca mu się czasu, jak wiele zapewnia mu się interesujących spacerów i kontaktu z człowiekiem. Posiadanie domu z ogrodem zachęca właściciela czworonoga do lenistwa w tych najważniejszych kwestiach: pada, więc dziś wyjątkowo odpuszczę spacer, niech pies pobiega sam po ogrodzie. Z czasem takich wyjątków jest coraz więcej: a to zbyt ciepło, a to zbyt zimno, a to zbyt wietrznie. W końcu pies w ogóle przestaje wychodzić na spacery. Wydaje się, że skoro ma do dyspozycji duży ogród to nie dzieje mu się krzywda, jednak to nieprawda. Dla zwierzaka teren należący do domu jego właścicieli jest jak kolejny pokój, tymczasem, aby poprawnie funkcjonować potrzebuje on nowych zapachów i bodźców, które może zapewnić jedynie spacer i związane z nim poznawanie nowych miejsc oraz socjalizacja z innymi psami. Osoba, która razem ze swoim psem mieszka w bloku nie może pozwolić sobie na tego rodzaju lenistwo: musi sama bez względu na pogodę i inne okoliczności zadbać o zrealizowanie potrzeby ruchu swojego czworonożnego przyjaciela. Przez to często psy “mieszkaniowe” są lepiej zsocjalizowane, wybiegane, a także mają lepszy kontakt z właścicielem, niż psy “domowo-ogrodowe”. Każdy kto decyduje się na psa powinien pamiętać, że nie liczą się warunki lokalowe, ale poświęcony zwierzakowi, spędzony wspólnie z nim czas.

4. Mały piesek jest jak maskotka
O ile jestem w stanie na jakimś poziomie zgodzić się z popularnym stwierdzeniem, że mały pies to mały kłopot, bo po prostu zwierza, który waży 2 kilogramy fizycznie łatwiej jest opanować, niż zwierza, który waży kilogramów 20, o tyle okropnie drażni mnie powszechne traktowanie przedstawicieli małych ras niczym pluszowych przytulanek. Gdy po raz kolejny widzę yorka, czy maltańczyka w “eleganckim” ubranku i noszonego wszędzie w torebce jest mi smutno. Podobnie, kiedy taki piesek spaceruje na smyczy, a jego właściciele na widok mojego “wielkiego psa-mordercy” ratują go, biorąc na ręce. Gdy natomiast kolejny raz takie “pluszowe cudo” rzuca się na mojego psa z zębami, a jego właściciel tłumaczy, że “on jest przecież taki słodki i nic nie zrobi” jestem po prostu wściekła. Pies to pies. Bez względu na to, jakiego jest rozmiaru trzeba go odpowiednio zsocjalizować (a nie unikać kontaktu z jakimkolwiek innym psem, bo maleństwo na pewno tego nie przeżyje), nauczyć poprawnych zachowań (rzucanie się z wściekłym ujadaniem na wszystko i wszystkich nie jest poprawne) i poświęcić czas oraz energię na jego wychowanie (bo nawet, jeżeli wyglądem przypomina maskotkę, to nie można go wyłączyć i odłożyć na półkę), a także dać mu się wybiegać podczas spacerów (a nie wszędzie nosić w torebce). Z moich obserwacji wynika, że małe pieski to zakały czworonożnego świata, czy też - ich właściciele, którzy zamiast traktować je, jak żywe stworzenia o określonych potrzebach widzą w nich jedynie urocze, kruche i aż za łatwe do zniszczenia przytulanki. Efekt jest taki, że bardziej obawiam się, iż ugryzie mnie york, niż pitbull.

5. Zepsute wakacje
“Chcesz kupić/adoptować psa? Będzie tylko przeszkadzał! Co zamierzasz zrobić z nim np. w wakacje?” - z pewnością każdy psiarz in spe przed pojawieniem się w domu nowego, czworonożnego członka rodziny chociaż raz usłyszał ten argument. Ta - jakże często przejawiana - troska o wakacyjne wyjazdy jest o tyle dziwna, że obecnie dostępnych jest naprawdę wiele rozwiązań zarówno dla osób, które pragną spędzić urlop z psem, jak i tych, które wolą podróżować same. O opiekę nad pupilem można poprosić rodzinę lub przyjaciół, można psa umieścić w hotelu dla zwierząt lub zatrudnić pet sittera. Wreszcie, można po prostu zabrać go ze sobą i cieszyć się urlopem w towarzystwie 4 łap. Większość psów, jeżeli zostały do tego odpowiednio przyzwyczajone, bez problemów jeździ samochodem lub pociągiem. Przedstawiciele małych ras mogą podróżować z właścicielem na pokładzie samolotu. Coraz więcej jest campingów, pensjonatów i hoteli, które nie tylko przyjmują gości ze zwierzętami, ale nawet nie pobierają za nie dodatkowych opłat. Zorganizowanie opieki dla zwierzaka lub wyjazdu przystosowanego do czworonoga to naprawdę żaden kłopot. Wystarczy odrobina zaangażowania i wysiłku. Oczywiście, odpowiednie przemyślenie wszelkiego rodzaju ewentualnych problemów przed pojawieniem się w domu psa jest jak najbardziej wskazane, trudno mi jednak zrozumieć, dlaczego tak wiele osób koncentruje się akurat na kwestii wakacji. Dlaczego zamiast pytać o wyjazdy nie pytamy na przykład o problemy behawioralne?


photo credit: thepatrick via photopin cc

piątek, 8 sierpnia 2014

Recenzja: Cesar Millan "Jak uszczęśliwić psa"

Cesar Millan to osoba, której nikomu nie trzeba przedstawiać: jest co najmniej równie znany dzięki programowi telewizyjnemu “Zaklinacz psów” cieszącemu się wręcz fanatycznym uwielbieniem fanów z całego świata, co swoim kontrowersyjnym poglądom na wychowanie naszych ukochanych czworonogów. Niedawno nakładem Wydawnictwa Illuminatio ukazała się jego najnowsza książka “Jak uszczęśliwić psa. 98 najlepszych wskazówek od Zaklinacza psów” (ang. Cesar Millan's Short Guide to a Happy Dog: 98 Essential Tips and Techniques) w zamierzeniu mająca pomóc wszystkim psim przewodnikom w wychowaniu pupili na świetnych towarzyszy codziennego życia. Do tej pory nie miałam do czynienia z publikacjami książkowymi spod znaku Cesar’s Way, toteż postanowiłam bliżej przyjrzeć się jej zawartości.

Wprawdzie, jak głosi popularne przysłowie, książki nie należy oceniać po okładce, zacznę jednak od krótkiego spojrzenia na powierzchowną, a zatem wydawniczą stronę publikacji. Liczący nieco ponad 200 stron poradnik wydano w formacie mniej więcej zeszytowym (B5) w miękkiej oprawie ze skrzydełkami. Z okładki do czytelnika uśmiecha się garniturem olśniewająco białych zębów słynny autor, tulący zadowolonego z siebie buldoga. Nieco podobnych, aczkolwiek już tylko czarno-białych, zdjęć znajdziemy również w środku. Jakość wydania, szczególnie pod względem czytelności i łatwości poruszania się po książce, nie pozostawia wiele do życzenia. Szkoda tylko, że poradnik wydrukowano na brzydkim, szarym papierze.


“Jak uszczęśliwić psa” składa się w sumie z 9. rozdziałów. Przyswojenie zawartych w nich wiadomości powinno dostarczyć czytelnikowi wiedzy na temat funkcjonowania psiego mózgu, zaspokajania podstawowych potrzeb czworonogów, wyboru odpowiedniego pupila oraz rozwiązywania typowych problemów behawioralnych. Omawianie kolejno zawartości każdego z nich mija się z celem, toteż w poniższym tekście skupię się jedynie na najważniejszych, najcenniejszych, ale też i najbardziej kontrowersyjnych aspektach publikacji.

Trzy pierwsze rozdziały (“Psi stan umysłu”, “Naturalne Psie Prawa Cesara” oraz “Dziewięć prostych zasad równoważenia psa”) dotyczą funkcjonowania psiego mózgu oraz wynikających stąd metod komunikacji na linii pies-pies i pies-człowiek, a także miejsca psa we współczesnej rodzinie (jak twierdzi Cesar: w stadzie). Zakres wiadomości obejmujących psią neuroanatomię jest co najmniej mocno ograniczony. Jako, że lubię zdobywać wiedzę z dobrą dokładnością szukając tego rodzaju informacji wolałabym sięgnąć do zdecydowanie bardziej szczegółowych źródeł. Nie widzę potrzeby zamieszczania tego rodzaju wiadomości w poradniku przeznaczonym dla “szarego człowieka”, który z jednej strony takiej wiedzy za bardzo nie potrzebuje, z drugiej natomiast, jeżeli już potrzebuje to z pewnością w znacznie szerszym zakresie. Tych kilka “naukowych” stron pełni jednak w książce ważną funkcję, ma mianowicie uzasadniać teorię Millana, dotyczącą psio-ludzkiej komunikacji. Naczelny treser amerykańskich czworonogów uważa bowiem, że komunikują się one - tak ze sobą, jak i ze swoimi ludzkimi kompanami - za pomocą energii. O tym, że psy świetnie potrafią odczytywać nastroje swoich właścicieli (i nie tylko) wiadomo nie od dziś, jednak teoria Cesara, szczególnie w świetle współczesnej neurobiologii, brzmi jak tani mistycyzm. Psy - jako najbliżsi zwierzęcy towarzysze człowieka, znani ze swojej niezwykłej empatii - od dawna są przedmiotem zainteresowania naukowców, a wyniki badań, dotyczących odczytywania przez nie ludzkich intencji i nastrojów nie stanowią tajemnicy państwowej. Tym bardziej trudno mi zrozumieć, dlaczego Cesar Millan swoje teorie szkoleniowe opisuje używając instrumentarium właściwego raczej dla XIX wieku. Wszystkim zainteresowanym neurobiologią, a jednocześnie niezwiązanym zawodowo z tzw. hard science polecam rewelacyjnego bloga słynnego polskiego profesora, Jerzego Vetulaniego, ze szczególnym uwzględnieniem publikacji o neuronach lustrzanych.

Jakkolwiek naukowe podwaliny metod wychowawczych stosowanych przez autora “Jak uszczęśliwić psa” pozostawiają wiele do życzenia, niektóre z jego wychowawczych rad są całkiem rozsądne. Cesar Millan znany jest wprawdzie ze szkolenia opartego przede wszystkim na teorii dominacji (wiele mówi na ten temat już choćby tytuł jego najnowszego programu telewizyjnego “Przywódca stada”, ang. Pack Leader), przez lata jednak zdążył nieco złagodnieć i otworzyć się na koncepcję wzmocnień pozytywnych. Z tego względu w “Jak uszczęśliwić psa” znajdziemy mieszankę różnych metod szkoleniowych - zarówno awersyjnych, jak i pozytywnych. Psi przewodnik otrzymuje w omawianym poradniku zestaw wskazówek, które należy traktować z wielką ostrożnością i z pewnością nie można stosować ich “w ciemno”, względem każdego psa. Z jednej strony mamy bowiem powtarzaną wielokrotnie zasadę obchodzenia się z czworonogiem opartą na trzech krokach: ćwiczeniach (wybieganiu, rozładowaniu energii), dyscyplinie (w rozumieniu wyznaczania zasad, w ramach których zwierzę funkcjonuje w domu i konsekwentnego ich przestrzegania) oraz okazywaniu czułości, z drugiej natomiast, jako metoda naprawiania niewłaściwych zachowań proponowane jest szarpanie smyczą podczas spacerów. Cała publikacja jest zresztą pełna tego rodzaju sprzeczności. Cesar podkreśla na przykład konieczność zapewnienia psu codziennej dawki ruchu, jednocześnie proponując jako odpowiednie ćwiczenia przede wszystkim spacery na smyczy, polegające na chodzeniu cały czas przy nodze przewodnika, z krótkimi przerwami na wąchanie trawki w nagrodę. Dla mnie - jako właściciela setera irlandzkiego, a zatem psa o ogromnej potrzebie ruchu - to dość szokujące rozwiązanie; jestem pewna, że zastosowanie go w naszym przypadku mogłoby doprowadzić jedynie do ogromnej frustracji i stresu u psa, a nawet wyuczonej bezradności. Podobnie rzecz ma się w przypadku antropomorfizacji: raz autor przestrzega przed nią, jako przed wielkim niebezpieczeństwem, innym razem opisuje znaczące spojrzenie swojego psa, które kazało mu odmienić swoje życie.

Dość obszerną część publikacji zajmuje rozdział, dotyczący korygowania powszechnych u psów problemów behawioralnych, jak nadmierne podniecenie, agresja, lęk separacyjny, czy nadmierne szczekanie i gryzienie przedmiotów. Proponowane rozwiązania, będące - o czym już była mowa - połączeniem technik wywodzących się zarówno z teorii dominacji, jak i metody wzmocnień pozytywnych, opatrzone są przykładami psów, z którymi Cesar zetknął się w swojej pracy. Osobiście uważam, że tego rodzaju historie z życia wzięta są często ogromną zaletą rozmaitych publikacji szkoleniowych, niestety, nie w tym konkretnym przypadku. Opisane w “Jak uszczęśliwić psa” historie rehabilitowania konkretnych czworonogów są zdecydowanie zbyt ogólne, aby pomóc czytelnikowi w przyswojeniu proponowanych przez Cesara metod szkoleniowych. Zbyt często sprowadzają się do niewiele mówiących stwierdzeń w stylu “Przez dwa ciężkie miesiące musiałem z nią (suczką imieniem Luna) pracować w Centrum Psychologii Psa, ale w końcu udało mi się sprawić, że znów zamieszkała z Abelem”.

Jedyną częścią poradnika, którą można polecić właściwie bez jakichkolwiek zastrzeżeń jest rozdział 6, “Wybór psa, który będzie dla ciebie odpowiedni”. Aż trudno uwierzyć, że został on napisany przez tę samą osobę. Cesar nie tylko daje w nim wartościowe wskazówki, dotyczące wyboru właściwego czworonożnego towarzysza, ale też kładzie mocny nacisk na potrzeby psów, konieczność poświęcania im czasu oraz bycia przygotowanym na koszty związane między innymi z opieką weterynaryjną. Również w tym rozdziale przeczytamy o zaletach wciąż niedostatecznie powszechnego czipowania psów i sterylizacji zwierząt (Cesar rozsądnie podkreśla, że nie powinny jej podlegać jedynie reproduktory i suki hodowlane). Szczególnie tę ostatnią część powinni przeczytać wszyscy właściciele psów, którzy nie decydują się na sterylizację swoich pupili, bo “pies musi przynajmniej raz pokryć sukę”, a “każda suka co najmniej raz w życiu powinna mieć szczenięta”.

Mogłoby się wydawać, że “Jak uszczęśliwić psa” to publikacja, która ma więcej wad, niż zalet. To prawda, jednak być może wbrew pozorom tym, co najbardziej razi w niniejszym poradniku nie jest pomieszanie pozytywnych i awersyjnych metod szkoleniowych, a częste odbieganie od tematu. Sięgając po książkę pod tytułem “Jak uszczęśliwić psa” czytelnik spodziewa się w niej przede wszystkim znaleźć cenne wskazówki, dotyczące wychowania swojego czworonoga. Tymczasem poradnik w co najmniej równej mierze, co o szkoleniu psów opowiada o… prywatnym życiu autora i jest pełen nachalnej autopromocji. Dowiadujemy się między innymi, że Cesar bardzo mocno przeżył rozwód oraz podjął wiele niekorzystnych decyzji biznesowych, które ostatecznie doprowadziły go do próby samobójczej. Jego metody szkoleniowe wynoszone są do rangi życiowej filozofii, dzięki której można naprawić nawet najbardziej złamane życie, a także osiągnąć sukces w sferze rodzinnej i zawodowej. Więcej nawet - okazuje się, że program “Zaklinacz psów” jednemu z widzów dosłownie uratował życie. Cesar kreuje się na życiowego coacha, psychologa nie tylko psiego, ale i ludzkiego, a czytając “Jak uszczęśliwić psa” trudno oprzeć się wrażeniu, że książka powstała przede wszystkim w celu promocji innych dokonań autora, a nie niesienia kaganka oświaty (jaka by ona nie była) wśród zagubionych psich przewodników.

Na koniec warto zwrócić uwagę na jakość polskiego wydania publikacji. Tłumaczenie, którego autorem jest Maciej Lorenc wypada zgrabnie i chociaż osobiście nie lubię tego charakterystycznego dla amerykańskich poradników stylu nie mam mu nic do zarzucenia. Szkoda natomiast, że wydawca nie zadbał o lepsze dostosowanie publikacji dla polskiego czytelnika: na końcu książki znajduje się garść adresów przydatnych stron internetowych o ćwiczeniach, czy podróżowaniu z psem. Niestety, wszystkie te odnośniki prowadzą do stron rozmaitych amerykańskich organizacji i stowarzyszeń. Nie przedstawiają one zatem dla polskiego odbiorcy żadnej wartości. Po pierwsze, problemem jest bariera językowa chociaż znajomość języka angielskiego jest coraz bardziej powszechna, po wtóre zaś polskie i amerykańskie realia hodowli psów i opieki nad nimi są zbyt odmienne, aby lektura mogła być czymś więcej niż ciekawostką.

“Jak uszczęśliwić psa” Cesara Millana to książka, do której należy podchodzić ze sporą dozą ostrożności i zdrowego rozsądku, a także umiejętnością krytycznego myślenia. Mogę ją polecić jedynie wiernym fanom Cesara Millana, którzy być może dzięki tej publikacji złagodzą nieco swoje podejście do wychowania czworonogów. Poradnik, niestety, absolutnie nie nadaje się dla początkujących psich przewodników. Każdy kto dopiero zaczyna swoją przygodę z psami, powinien sięgnąć po inne źródła wiedzy - chociażby dlatego, że więcej jest w nich przydatnych wskazówek i porad, a mniej sławnego autora. 

Podstawowe informacje

Tytuł: "Jak uszczęśliwić psa. 98 najlepszych wskazówek od Zaklinacza psów"
Autor: Cesar Millan
Wydawca: Illuminatio
Data wydania: 2014
Tłumaczenie: Maciej Lorenc
ISBN: 978-83-63965-43-3
Cena: 39,90 zł

Za udostępnienie książki do recenzji dziękuję Wydawnictwu Illuminatio.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Pies na... jabłka

Chociaż znamy się już od roku, T. niezmiennie mnie zaskakuje. Tym razem okazuje się, że jest psem świadomym politycznie: w obliczu nałożonego przez Rosję na polskie owoce embargo pięknie pracuje w nagrodę za... jabłka. Poniżej przedstawiam Wam zdjęcia z dzisiejszego treningu rally-o.

 

piątek, 1 sierpnia 2014

Miejski spacer

Kilka dni temu miałam przyjemność odebrać z dworca jednego z krakowskich znajomych, który akurat wpadł na krótko do Warszawy. Postanowiłam wykorzystać tę okazję nie tylko, aby przedstawić mu Najpiękniejszego Psa Świata, który na co dzień ukrywa się pod pseudonimem T., lecz również aby zorganizować dłuższy spacer szkoleniowy w iście bojowych warunkach.

K. - gościnny, acz niezbyt wygodny korytarz pociągu TLK relacji Kraków-Warszawa - opuszczał tuż przed 16, toteż na początek spaceru wybrałam 14.30. Trening zaczął się zupełnie zwyczajnie - T. wcale nie podejrzewała, że knuję coś niedobrego. Zapakowałam do psiej saszetki pyszne smakołyki, ubrałam psa w uprząż i, podobnie jak każdego dnia, wyszłyśmy na osiedlowy skwer. Tam T. mogła oddawać się swojej ulubionej czynności - pozornie bezsensownemu bieganiu z jednej strony na drugą - przez około pół godziny.

Po tym, jak zużyła już pierwsze, powierzchowne pokłady energii zapięłam jej smycz i ruszyłyśmy wzdłuż Alei Jana Pawła II w kierunku Dworca Centralnego. To zaledwie 3 kilometry spaceru po prostej drodze, wydawałoby się więc, że na miejscu powinnyśmy znaleźć się w mgnieniu oka, tymczasem przebycie tego odcinka zajęło nam około 50 minut. Co więcej, każda minuta została naprawdę owocnie wykorzystana: ćwiczyłyśmy chodzenie na luźnej smyczy oraz proste komendy (przede wszystkim siad i leżeć) w trudnych, pełnych rozproszeń, miejskich warunkach.

Aleja Jana Pawła II nie należy do najbardziej zatłoczonych miejsc w mieście, jednak bez względu na porę dnia kręci się tu sporo ludzi, wzdłuż ulicy bowiem mieszczą się liczne knajpki i punkty usługowe. Jednocześnie to ważna droga komunikacyjna, więc nawet w nocy funkcjonuje tu jakiś ruch uliczny. Poza tym, obok chodnika biegnie dość intensywnie eksploatowana ścieżka rowerowa. Ten krótki opis daje dobry obraz “zamieszania” w środku którego znalazła się T. i z którym musiała się zmierzyć: podczas marszu po lewej miałyśmy pełną samochodów ulicę oraz ścieżkę rowerową, po prawej zaś kawiarniane ogródki oraz zachęcająco otwarte drzwi rozmaitych punktów usługowych i biur. Do tego wszystkiego trzeba doliczyć jeszcze całkiem licznie kręcących się wszędzie przechodniów. Poziom rozproszeń? Hard.
T. grzecznie siedzi, najwyraźniej nieświadoma, że za plecami ma miejsce, z którego biorą się gicze wołowe.

Ku mojemu zaskoczeniu, T. radziła sobie całkiem nieźle. Nie wymagałam od niej chodzenia przy nodze, a jedynie braku napięcia smyczy, mogła więc swobodnie wąchać sobie interesujące ją miejsca, pod warunkiem, że nie były integralną częścią akurat mijanego człowieka, a zapoznanie się z nimi było możliwe bez wchodzenia do jakiegoś lokalu. Jednocześnie starałam się, aby T. przez cały czas pamiętała o tym, że jestem na drugim końcu smyczy i była mniej lub bardziej skoncentrowana na tym fakcie. Aby to osiągnąć, w zasadzie co kilka kroków nagradzałam ją za grzeczne poruszanie się w bezpośredniej bliskości mnie, starając się zachęcać ją do chodzenia przede wszystkim po swojej lewej stronie. Jednocześnie, zamiast nieprzerwanie maszerować przed siebie, poruszałyśmy się krótkimi odcinkami, pomiędzy którymi następowały przerwy na kilkusekundowe siedzenie lub leżenie, bowiem koncentracja T. najwyższe możliwe poziomy osiąga właśnie w parterze.

Do zdobycia zaszczytnego tytułu idealnego psa miejskiego jeszcze sporo nam brakuje, jednak nie było źle. T. przez większość czasu w zasadzie szła przy nodze. W chwilach, kiedy wyrywała do przodu albo zatrzymywałam się i czekałam, aż sama wpadnie na to, żeby usiąść albo przywoływałam ją do siebie i wracałam (niezbyt rozsądnie idąc tyłem) kilka kroków, starając się utrzymywać z psem kontakt wzrokowy. Co więcej, T. udawało się ignorować mijających nas ludzi, co uważam za spore osiągnięcie, bo zwykle ma ochotę przywitać się z każdym przechodniem. Inna sprawa, że spacerowicze zachowywali się wobec nas bardzo w porządku (co swoją drogą dość rzadko się zdarza, kiedy jestem na spacerze bez P.): widzieli, że robię “coś” z psem, więc nie starali się go przywoływać, czy do niego cmokać, więc zamiast tego serdecznie się do nas uśmiechali. Chciałabym, aby nasze spacery wśród ludzi zawsze wyglądały w podobny sposób! Wyjątkiem od tej reguły była tylko jedna pani, która zaczęła cmokać do T., tym samym powodując, że przez chwilę ruda próbowała wyrwać mi ręce ze stawów. W końcu życie nie może być zbyt piękne.
Przejście przez ulicę - zawsze przy nodze.
Po dotarciu na miejsce przyszło nam trochę poczekać przed budynkiem dworca, co było świetną okazją do przećwiczenia leżenia dłuższego, niż 3 sekundy. Lekcja była o tyle łatwa, że T. zdążyła się już nieźle zmęczyć mnogością różnorodnych bodźców i sama z siebie chętnie pozostawała w parterze. Po tym nastąpiło grzeczne, a przy tym bardzo entuzjastyczne przywitanie z szanownym gościem: przytulanie się do nóg K. i radosne obieganie go wokoło (trochę w stylu podstępnego Pongowego oplątywania smyczą). Po tym zamierzaliśmy udać się na szybką kawkę, na drodze stanęła nam jednak dziewczynka, pragnąca zapoznać się z T. Już sam fakt, że zapytała, czy może pogłaskać psa sprawił, iż byłam kupiona, potem zaś było tylko lepiej: nastolatka wysłuchała moich instrukcji i postępowała zgodnie z nimi. Dzięki temu udało się nam osiągnąć sytuację, w której T. siedzi i grzecznie czeka, aż obca osoba do niej podejdzie, po czym pozwala się głaskać, wciąż trwając w siadzie. Rzecz niezwykła, bo zwykle w takich sytuacjach ludzie starają się nakręcać psa i zachęcają go wylewnego okazywania radości, co w naszym przypadku skutkuje utrwalaniem niewłaściwego zaczepiania obcych. Naprawdę rzadko zdarza mi się spotykać takich miłych głaskaczy, toteż (chociaż pewnie nigdy tego nie przeczyta) w tym miejscu dziękuję dziewczynce za chęć współpracy i przyłożenie ręki do uczenia mojego psa poprawnych zachowań.
Jak pańcia ładnie prosi to i poleżeć można.
Droga do kawiarni była nieco trudniejsza, niż na dworzec, co było spowodowane przede wszystkim tym, że w towarzystwie K. nie mogłam poświęcić 100% swojej uwagi T., częściej zdarzało się więc, iż smycz była napięta. W lokalu z kolei przez większość czasu T. zachowywała się wzorowo: nie zaczepiała innych gości i głównie posypiała na podłodze, odpoczywając po wcześniejszych atrakcjach.

Po tym, jak o 18.00 oddałam K. w ręce jego znajomych udałyśmy się w drogę powrotną: po dłuższym odpoczynku w przyjemnie klimatyzowanym pomieszczeniu T. znów była pełna energii, a o skupieniu i grzecznym marszu przy nodze nie było mowy. Z szacunku dla pańciowych stawów do domu wróciłyśmy autobusem, po czym pies padł na posłanie. I leżał. Długo.

Stanowczo musimy to powtórzyć.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...