sobota, 27 września 2014

Psiknik, czyli pierwsza wyprawa na Białołękę

Lubię bywać na psich wydarzeniach, uważam bowiem, że socjalizacji i możliwości ćwiczeń w warunkach bojowych nigdy dość, niewiele jednak brakowało, abym z obecności na Psikniku zrezygnowała. Perspektywa odbycia podróży komunikacją miejską na daleką Białołękę była dość odstraszająca. Na szczęście, dzięki uprzejmości B. z bloga Codzienne życie szarego człowieka i M. z Na kanapie siedzi pies mogłam cieszyć się eventem i uniknąć korzystania z usług warszawskiego ZTM. Dzięki!

Na wydarzenie organizowane przez Merdu-Merdu, Psią Edukację, Pies moją miłością i Tasia's Little Corner przybyliśmy punktualnie o 12 - chcieliśmy zobaczyć zapowiadany pokaz agility w wykonaniu Psów w akcji, a następnie spróbować swoich sił w starciu z przeszkodami. Na placu wprawdzie nie było jeszcze zbyt wielu gości - zarówno tych czworonożnych, jak i dwunożnych - jednak mimo to teren opanowany był przez organizacyjny chaos. Pokaz zaplanowany na 12.15 najprawdopodobniej nie odbył się. Zostaliśmy poproszeni o opuszczenie toru i przez chwilę trwała na nim rozgrzewka, ale najwyraźniej nic z niej nie wynikło, a na tor wrócili goście Psikniku i ich pupile, których przebywało z każdą chwilą. Wkrótce zrobił się spory tłok, a podekscytowanie psów, które spacerowały na smyczach sięgnęło zenitu. W tym czasie grzecznie staliśmy tuż przy ogrodzeniu, aby nie zajmować przeszkód profesjonalistom, w końcu jednak doszłam do wniosku, że nie ma na co czekać i wraz z T. ruszyłyśmy obejrzeć sobie plac.

Z utęsknieniem czekałam, aż ktoś ogłosi, że przyszedł czas na spuszczenie psów ze smyczy i swobodną zabawę, ale tak się nie stało. T., dla której wyprawa na Psiknik była pierwszym spacerem tego dnia, była bardzo podekscytowana i ewidentnie potrzebowała możliwości zużycia zgromadzonych przez noc zapasów energii, więc zajęłyśmy się eksploracją terenu i ćwiczeniami na przeszkodach. Wszystkie zabawy odbywały się na smyczy, nikt bowiem nie wspomniał o możliwości zwolnienia z niej psa. Może to i dobrze: teren nie był wyposażony w bezpieczne wejście ze śluzą, a pod bramą z łatwością mógłby prześliznąć się nawet średnich rozmiarów pies.
Urocza psia babcia ze swoją opiekunką, M. W tle B. ze swoim psim dżentelmenem, który dzielnie znosił towarzystwo T. w samochodzie.

W związku z brakiem możliwości wybiegania psa byłam przygotowana na ciężką przeprawę z T., która na moim końcu smyczy miała objawić się głównie bólem ramion, zaś na końcu psa - frustracją i wyrywaniem się do wszystkiego, co tylko się rusza. Jak się okazuje - niepotrzebnie. Mój rudy zwierz bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, najwyraźniej reżim wprowadzony od czasu powrotu z wakacji daje efekty. Owszem, T. chciała witać się ze znajdującymi się na placu ludźmi, a także z niektórymi psami, ale jednocześnie wykazywała się naprawdę dużą chęcią współpracy. Kilkakrotnie odwiedziłyśmy korytarz socjalizacyjny, gdzie pies może chodzić o różnych, niecodziennych nawierzchniach. Bawiłyśmy się na torze agility, skacząc przez przeszkody, chodząc po szałasie i raz po raz wbiegając do tunelu. Mimo tłumu ludzi i psów T. była nieźle skoncentrowana na mnie, nie szarpała za bardzo smyczy, a nawet była w stanie zatrzymać się na samym środku placu, by zrobić małe ćwiczenie z koncentracji oraz przećwiczyć nasz “ulubiony” znak rally-o: leżeć, obejście psa. Tym, co okazało się być całkowicie poza naszym zasięgiem była huśtawka - T., bez względu na to, jakie akurat smakołyki miałam w dłoni odmawiała na nią wejścia. Domyślam się, że wina leży po mojej stronie - najprawdopodobniej nie byłam w stanie pokazać jej dostatecznie jasno, czego oczekuję. Odniosłam też jednak wrażenie, że huśtawka była dla T. po prostu zbyt wąska, jak na pierwsze starcie z tego rodzaju przyrządem. Przypuszczam, że na początek powinnyśmy spróbować huśtawki o szerszej kładce, która nie będzie wymagała od T. takiej precyzji w stawianiu łap.
Piękny skok! T. zachowywała się, jak prawdziwy latający pies.
T. pierwszy raz w życiu mogła wypróbować szałas.
W domu mamy tylko maleńki tunel z Biedronki, więc nie sądziłam, że T. będzie tak swobodnie czuła się w poważnym, dużym tunelu, a tu proszę - wchodziła do niego nawet bez wysyłania.
Przeskakiwanie, a właściwie przechodzenie przez koło okazało się być tak trudne, że...
...w pewnym momencie pies mi się zawiesił!
Na szczęście koncentracja wróciła szybko. Na drugiej połówce kolażu T. wyskakuje po nagrodę.

Z zachowania T. podczas Psikniku mogłam być całkiem zadowolona, a nawet (tak, tak, nie wierzę, że to piszę!) dumna. Szkoda, że tyle samo dobrego nie mogę napisać o organizacji wydarzenia. Mam wrażenie, że organizatorów zdecydowanie przerosła frekwencja i zupełnie nie radzili sobie oni z opanowywaniem psiknikowiczów. Owszem, pojawiały się nieśmiałe próby udostępnienia toru agility Psom w akcji, czy zaganiania gości na zapowiedziane w programie konkursy, jednak ich efekty nie były szczególnie widoczne. Jednocześnie, odnosiłam wrażenie, że w pewnym momencie została przekroczona pojemność placu. Na terenie znajdowało się za dużo ludzi i psów, aby móc pozwolić sobie np. na spokojne pokazanie nie do końca przekonanemu do koncepcji zwierzakowi, że wchodzenie na pochylnie i kładki to jednak może być fajna sprawa. Przy każdym przyrządzie było co najmniej kilka psów i ich przewodników, przez co skorzystać mogły z nich jedynie pewne siebie dwu- i czworonożne jednostki. Chwali się natomiast obdarowanie wszystkich gości bardzo fajnymi smakołykami oraz zapewnienie psom wody do picia - pod ogrodzeniem stały cztery duże, plastikowe miski, z których mógł skorzystać każdy obecny na placu zwierz.

Psiknik opuściliśmy około godziny 14, czułam bowiem, że T. potrzebuje domowego spokoju. W tym samym czasie wyszło również kilka innych psów wraz z ze swoimi przewodnikami, najprawdopodobniej udając się do domów na miskę zasłużonej suchej karmy, można więc mieć nadzieję, że tłum nieco się rozładował, a program ruszył pełną  parą. Akurat, kiedy wychodziliśmy rozpoczynał się zaplanowany na 12.40 konkurs "Najmniejsza i największa łapka".
Jak widać, ludzi i psów nie brakowało.

Organizację Psikniku można by bardzo poprawić, dzięki kilku prostym usprawnieniom. Przede wszystkim, w przypadku kolejnej edycji wskazane byłoby wprowadzenie zapisów na wydarzenie, chociażby drogą mailową. Wiem, że w przypadku tego rodzaju imprez organizatorom zależy na możliwie jak największej frekwencji, jednak w tym wypadku dążenie do zgromadzenia dużej liczby ludzi i psów na wybiegu jest niewskazane. Problemem lokalizacji Psikniku było to, że zmęczony tłumem pies nie mógł odejść na bok - po prostu nie było na to miejsca, bowiem należący do Psiej Edukacji teren otoczony jest prywatnymi posesjami. Chcąc odpocząć od tłumu można było więc jedynie wyjść na ulicę. Uważam, że powinno się wziąć na to poprawkę, ocenić psią pojemność placu i na wydarzenie zaprosić taką liczbę ludzi i psów, aby wszyscy czuli się komfortowo. Druga sprawa to ekscytacja, jaka towarzyszyła większości wchodzących na plac psów. Dużo innych zwierząt, dużo ludzi, nowy teren - wszystko to sprawiło, że czworonogi szarpały smycze, wyrywały się do swoich pobratymców i, ogólnie rzecz ujmując, były męczące dla swoich opiekunów. Aby temu zaradzić, można by w program imprezy wpleść przerwy na swobodne bieganie, eksplorację i zabawę bez smyczy. Pół godziny takiej - łatwej przecież do zapewnienia - atrakcji na dzień dobry sprawiłoby, że z psów zeszłoby trochę pary. Potem właściciele mogliby zapiąć je na smycze i spokojnie, bez konieczności kontrolowania szarpiących się pupili, obejrzeć zaplanowany pokaz. Przydałoby się również nagłośnienie, które umożliwiłoby skuteczne ogłaszanie przerw na bieganie i momentów, kiedy psy powinny być na smyczy.

Wizytę na Psikniku - mimo organizacyjnego chaosu - oceniam pozytywnie. Fakt, że T. była w stanie skoncentrować się w tłumie psów i ludzi oraz wykonywać polecenia, skakać przez przeszkody, a nawet chodzić przy nodze to dla mnie naprawdę ogromna radość. Oczywiście, nie było idealnie, jednak biorąc pod uwagę, że tuż po powrocie z wakacji, a zatem jeszcze kilka tygodni temu musiałam walczyć o każdą sekundę uwagi psa, myślę, że mogę pozwolić sobie na odrobinę samozadowolenia. Cieszy mnie również, że po powrocie do domu T. od razu poszła spać. Wygląda na to, że setera można zmęczyć nie tylko wywożąc go w pole.

piątek, 26 września 2014

5 nietypowych umiejętności psiego przewodnika

Podczas swojego życia z psem przekonałam się, że jest kilka nietypowych umiejętności, które są niebywale przydatne przy wychowywaniu psa. Naprawdę uważam, że właścicieli czworonogów powinno uczyć się ich przy okazji szkoleń z zakresu posłuszeństwa i psich sportów.

1. Buchtowanie liny
Niesamowicie przydatne, jeżeli używamy 20-metrowej linki treningowej, na przykład podczas nauki przywołania. Umiejętne i szybkie buchtowanie liny sprawi, że ani pies ani jego przewodnik nie zaplączą się w tę przydługą smycz i po spacerze będą mogli w jednym kawałku dotrzeć do domu - przyznacie zatem, że jest to zdolność warta opanowania. Mnie samej jednak natura poskąpiła talentów do prac związanych z życiem na morzu toteż lina treningowa jest obsługiwana przez dwie osoby: ja kontroluję co robi pies przyczepiony do końca numer jeden, P. natomiast zwija sznur, żebym nie zabiła się o koniec numer dwa.

2. Asertywność
O tym, że ludzie traktują cudze psy, jak dobro publiczne, z którego każdy ma prawo korzystać kiedy mu się podoba i jak mu się podoba pisałam nie jeden raz. Wciąż borykam się z nieustannie wyciągniętymi do głaskania rękami, cmokaniem i próbami przywołania - na szczęście zwykle całkowicie nieskutecznymi. Jak w takiej sytuacji szkolić psa? Jak nauczyć go spokojnego maszerowania na smyczy w obecności innych ludzi? Jak wpoić mu umiejętność ignorowania obcych? Odpowiedź jest prosta i zarazem smutna - z trudem. Ów mozolny proces może wspomóc jednak zdrowa doza (żeby nie powiedzieć: nieprzebyte morze) asertywności. Ktoś zaczepia Twojego czworonoga? Nie milcz, reaguj. Zwykle “Proszę zostawić mojego psa w spokoju” załatwia sprawę. Oczywiście, zwykle pojawiają się wtedy nieprzyjemne komentarze ze strony urażonego cmokacza, ale przynajmniej nasz pupil ma święty spokój.

3. Sokoli wzrok
Prawdziwy psiarz ma oczy dookoła głowy. Potrafi przed swoim pupilem wypatrzeć agresywnego psa sąsiada, dzięki czemu będzie można w porę zmienić trasę spaceru, interesującą kupę, która aż prosi się, aby się w niej wytarzać lub spleśniałe resztki jedzenia wyrzucone przez kogoś na trawnik, które - jak powszechnie wiadomo - smakują lepiej niż najwyższej jakości karma. Przed psim przewodnikiem nic się nie ukryje, nawet jeżeli któraś z wymienionych niespodzianek czai się w odległych krzakach lub wysokiej trawie.

4. Rozmowy o… kupie
Na początkowym etapie życia z T. zarzekałam się, że nigdy nie stanę się jednym z tych psiarzy, który z pełną powagą konwersuje podczas spacerów (i nie tylko) o tym, jakiej jakości gie zrobił pies w dniu dzisiejszym i czy od tego wczorajszego różni się na plus, czy na minus. Asertywność jest jednak umiejętnością wybiórczą. Udało mi się wykształcić ją w kwestiach związanych z ochroną mojego psa przed nachalnymi spacerowiczami, jednak w żaden sposób nie dotyka ona kwestii kupy - o tej bowiem jestem w stanie rozmawiać naprawdę długo, analizując przy tym wpływ karmy na kolor i konsystencję wydaliny. Jak widać, psiarz przed pewnymi rzeczami nie ucieknie.

5. Pajacowanie
Każdy, kto kiedykolwiek próbował uczyć psa przywołania i przekonać go, że to właśnie w okolicy kolan przewodnika odbywa się najlepsza impreza z pewnością doskonale wie, co mam na myśli. Piski i krzyki. Dziki sprint w przeciwnym kierunku. Padanie na ziemię i udawanie rannego. Nic dziwnego, że psiarze jako grupa społeczna nie budzą szczególnego zaufania społecznego.

Bonusowa 6. Wielozadaniowość
W życiu z psem przydatna jest w każdych warunkach, zarówno w domu, jak i na spacerze. Trenowanie z pupilem, jednoczesne kontrolowanie tego, co dzieje się wokoło i odbieranie telefonów od zaniepokojonych członków rodziny, którzy chcą upewnić się, że siedzenie w parku przez 2 godziny na pewno jest normalne - to pestka dla prawdziwego psiego przewodnika.
photo credit: Daquella manera via photopin cc

piątek, 19 września 2014

Wybieg dla psów przed Ogrodem Krasińskich

Rewitalizacji Ogrodu Krasińskich od samego towarzyszyło mnóstwo kontrowersji. Jedną z dyskusyjnych kwestii był regulamin korzystania z parku, a konkretnie możliwość (lub jej brak) wprowadzania psów na teren obiektu. Ostatecznie Rada Miasta zdecydowała o wprowadzeniu zakazu odwiedzania Ogrodu Krasińskich w towarzystwie czworonogów, uzasadniając swoją decyzję tym, że właściciele nie sprzątają po swoich pupilach, a psy niszczą miejską zieleń. Jednocześnie Zarząd Terenów Publicznych obiecał, że z myślą o psach, które wcześniej chodziły do Ogrodu Krasińskich na spacery wybuduje na przedpolu parku wybieg. Wprawdzie nie było jeszcze oficjalnego otwarcia tego obiektu, można jednak powiedzieć, że obietnica została spełniona, wybieg jest już bowiem dostępny. Wczoraj przetestowałam go w towarzystwie T.

Plany wybiegu ujawnione przez ZTP wyglądały bardzo obiecująco. Teren miał być duży, oświetlony, dostępny przez całą dobę, zagospodarowany w przemyślany sposób, z ławkami, wiatą, ujęciem wody, dodatkowo podzielony na dwie sekcje - jedną przeznaczoną dla małych, drugą dla dużych psów. Po pewnym czasie przestało się słyszeć o koncepcji podziału wybiegu, mimo to obiekt wciąż wydawał się spełnieniem marzeń każdego psiego przewodnika.
Wizualizacja wybiegu dla psów na przedpolu Ogrodu Krasińskich, podebrane stąd.
Budowa wybiegu - która kosztowała podobno 110 tys. zł - właściwie została już zakończona, nadeszła więc pora, aby przyjrzeć się, jak wypadło przekształcenie wizualizacji w twardą rzeczywistość.

***

Wybieg dla psów przed Ogrodem Krasińskich mieści się przy ulicy Generała W. Andersa, pomiędzy bramą parku, a Muzeum Archeologicznym w Warszawie (ul. Długa 52). Najłatwiej dostać się tam komunikacją miejską, w okolicy zatrzymują się bowiem zarówno autobusy (107, 111, 160, 226, 227, 460, 527, 718, 738, 805), jak i tramwaje (4, 6, 15, 18, 20, 23 26, 31, 35), dodatkowo tuż obok znajduje się stacja Metro Ratusz Arsenał. Zważywszy na to, że wybieg położy jest w zasadzie w samym centrum miasta przypuszczam, że zmotoryzowani mogą mieć problemy z zaparkowaniem samochodu i powinni uważnie wybierać godziny odwiedzin obiektu. Wybieg - w przeciwieństwie do parku - jest czynny 24 godziny na dobę.

Właściciele psów mają do dyspozycji ogrodzony teren wielkości 2 500 metrów. Na wybieg można wejść zarówno od strony Ogrodu Krasińskich, jak i od strony ulicy. Warto podkreślić, że oba wejścia są bezpieczne, to znaczy wyposażone w śluzy zaopatrzone w podwójne furtki, które uniemożliwiają przypadkowe wypuszczenie na ulicę psa już znajdującego się na wybiegu. Od zewnątrz przy furtkach znajdują się tablice z regulaminem korzystania z wybiegu, natomiast od wewnątrz umieszczono tzw. psie stacje, czyli kosze na odchody połączone z podajnikami plastikowych woreczków. Trzeba przyznać, że wejścia na teren obiektu zostały zaprojektowane w mądry, przemyślany sposób. Niestety, podobnego namysłu zabrakło przy wybieraniu ogrodzenia. Płotek otaczający teren jest zdecydowanie zbyt niski, aby właściciel psa-uciekiniera mógł czuć, że jego pupil jest na wybiegu rzeczywiście bezpieczny, zwłaszcza, że tuż obok przebiega ruchliwa ulica. Eufemistycznie rzecz ujmując, aby przeskoczyć ogrodzenie zwierzak nie musi być Mistrzem Polski w agility.
Regulamin korzystania z wybiegu. Muszę przyznać, że brzmi bardzo rozsądnie.
Śluza od strony Ogrodu Krasińskich.
Śluza od strony ulicy Andersa.
Tu dobrze widać, jak niskie jest ogrodzenie wybiegu.
Co czeka na czworonogi i ich opiekunów za płotem? Przede wszystkim, dość rozległa przestrzeń - pies może swobodnie pobiegać, czy aportować piłkę - na której umieszczono również kilka urządzeń stacjonarnych. Nim jednak zajmiemy się dostępnymi atrakcjami przyjrzyjmy się nawierzchni, ta bowiem jest chyba największą wadą wybiegu. Podczas prac budowlanych nie zadbano o należyte przygotowanie terenu dla mających wkrótce odwiedzać go psów. Większość obiektu pokrywa niezbyt zadbany trawnik, z kolei w jego centrum (szare pola widoczne na wizualizacji) znajdują się całkiem spore przestrzenie wysypane żwirem. Taka nawierzchnia wprawdzie nie przeszkadza mojemu psu, wiem jednak, że są czworonogi, które nie lubią chodzić po takich małych kamyczkach ze względu na delikatne łapki. Szkoda, że zamiast żwiru nie zdecydowano się na znacznie bezpieczniejszy piasek. Co więcej, fragmenty trawnika i pól żwiru nie zostały od siebie dostatecznie dobrze oddzielone - funkcję tę pełnią stare, popękane krawężniki, najprawdopodobniej będące pamiątką po poprzednim modelu użytkowania terenu, a w efekcie żwir miesza się z trawą dość swobodnie. Zaletą z kolei jest pozostawienie rosnących wcześniej na terenie wybiegu drzew, które rzucają przyjemny cień. Od strony ulicy Andersa posadzono też kilka młodych drzewek.

Obiekt przy Ogrodzie Krasińskich to wybieg dla psów z prawdziwego zdarzenia, nie jest zatem przeładowany akcesoriami. W centrum znajduje się wiata - przeznaczona raczej dla ludzi, niż ich czworonożnych podopiecznych - pod którą można schować się w przypadku załamania pogody. Szkoda, że nie umieszczono pod nią jakichś ławek, domyślam się jednak, że w takim przypadku wybieg szybko zostałby opanowany przez amatorów piwa pod chmurką. W związku z tym brak siedzisk pod altaną uważam za podyktowane zdrowym rozsądkiem działanie prewencyjne, mające na celu utrzymanie terenu w czystości. Biorąc pod uwagę, że ZTP ma w planach właśnie umieszczenie ławek na wybiegu mam nadzieję, że znajdą się one raczej pod którymś z większych drzew zamiast pod wiatą. Wtedy wybieg dla psów nie będzie stanowił konkurencji dla pobliskiego skweru i jest szansa, że po weekendach nie będą walały się tam stosy pustych butelek.
Centralnie umieszczona wiata.
Widok na hopki-kłody oraz tyczki do slalomu, a także wspomniane wcześniej szczątkowe krawężniki.
Ten dziwny, kamienny słupek to podobno psi pisuar.

Sprzęty przeznaczone dla psów prezentują się może skromnie, ale są naprawdę bardzo fajne i co najważniejsze bezpieczne. Oprócz standardowych tyczek do slalomu na wybiegu umieszczono wielkie pnie drzew oraz nieco mniejsze kłody. Te ostatnie pełnią funkcję przeszkód, przez które pies może skakać. Te pierwsze natomiast tworzą proste konstrukcje, które można wykorzystać na przykład do ćwiczenia równowagi, czy oswajania psa z wchodzeniem w nietypowe miejsca, na drewnie bowiem psie łapy nie będę się za bardzo ślizgać. Czworonogi, które zamiast biegać wolą poleżeć w zacisznym kąciku mogą natomiast wsunąć się pod pniaki, wykorzystując je jako budę.
Sprytny husky Z. chowa się przed słońcem.
Dał się również namówić na trochę biegania.

Ktoś wyjątkowo wymagający mógłby powiedzieć, że na wybiegu powinny znaleźć się jeszcze inne urządzenia - tunele, stacjonaty i pochylnie. Oczywiście, byłoby fantastycznie, gdyby miasto wybudowało dla psów tor agility z prawdziwego zdarzenia, sądzę jednak, że na wybiegu przy Ogrodzie Krasińskich nie ma miejsca na takie luksusy. Umieszczenie na obiekcie wspomnianych sprzętów sprawiłoby, że nie pozostałoby zbyt wiele miejsca do swobodnego biegania, a przecież temu właśnie taki wybieg powinien służyć. Tym, czego naprawdę brakuje jest hydrat lub ujęcie wody i kilka misek, aby w ciepły dzień można było napoić pupila. Liczę na to, że takie udogodnienie wkrótce się pojawi.

Chciałabym, żeby wybieg “zrobił karierę” wśród okolicznych psiarzy, chociaż prawdę mówiąc wczorajsza wizyta sprawiła, iż mam pewne wątpliwości, czy rzeczywiście tak się stanie. Aby wszystko dokładnie obejrzeć spędziłam na wybiegu dobrze ponad godzinę - w tym czasie widziałam sporo spacerujących ze swoimi opiekunami psów. Zaskakująco mało osób decydowało się wprowadzić swojego ulubieńca na teren wybiegu, a ci, którzy to robili pozostali na nim tylko krótką chwilę. Część z tych właścicieli z pewnością spieszyła się do domu, niektórzy jednak - ku mojemu zaskoczeniu - kierowali się prosto do Ogrodu Krasińskich. Mam nadzieję, że kiedy Zarząd Terenów Publicznych oficjalnie ogłosi, iż wybieg jest już otwarty, a przed wejściem do parku pojawiają się tabliczki z regulaminem sytuacja ulegnie zmianie i frekwencja na wybiegu zdecydowanie wzrośnie. T. wprawdzie świetnie potrafi zająć się sobą, ale trochę przykro było przyjść na wybieg i przekonać się, że w zasadzie nie ma się z kim bawić.
Krótki postój - akurat, żeby zrobić zdjęcie.
T. nie potrzeba wiele do szczęścia - wystarczy kawałek trawy, po którym można pobiegać.
Żwir jej zdaniem również się nadaje.

Bardzo martwi mnie również to, że chociaż wybieg nie został jeszcze oficjalnie udostępniony dla psów i ich opiekunów najwyraźniej już zdążył paść ofiarą wandalizmu. Pod jednym z drzew znalazłam rozbite szkło, co ciekawe w typie tego, z którego produkuje się szyby samochodowe. Z kolei jedna z czytelniczek raportowała, że któregoś dnia przechodząc obok wybiegu widziała rozrzucone na trawie butelki po piwie. Wygląda na to, że nawet jeżeli psiarze będą dbali o ten teren i szanowali go wcale nie będzie on tak czysty, jak można by sobie tego życzyć.
Wybieg jeszcze nie został oficjalnie otwarty, a tu taka niemiła niespodzianka.

Wybieg dla psów przed Ogrodem Krasińskich z pewnością warto odwiedzić. Wprawdzie stan nawierzchni wskazuje na to, że konstruktorzy w kwestii jej rewitalizacji poszli na łatwiznę, ale i tak jest naprawdę nieźle. Fakt, że w centrum miasta istnieje teren, na którym można bezpiecznie zwolnić psa ze smyczy jest nie do przecenienia. Przy tym wszystko wskazuje na to, że będzie jeszcze lepiej - mają zostać dodane zarówno ławki, jak i ujęcie wody. Pozostaje mieć nadzieję, że Zarząd Terenów Publicznych będzie o obiekt odpowiednio dbać, a jego użytkownicy pójdą w ślady administratora.

Wady i zalety:

+ w miarę duży teren;
+ bezpieczne wejścia wyposażone w śluzy;
+ kosze na odchody z podajnikami na woreczki;
+ wiata;
+ psie pisuary;
+ fajne przyrządy z drewnianych bali;
+ ławki już są (niestety, pod wiatą);

- zbyt niskie ogrodzenie;
- żwir;
- fragmenty starego krawężnika;
- brak ujęcia wody dla psów;
- brak ławek.

photo credit: D.

piątek, 12 września 2014

Pies na imprezie masowej: garść rozważań i obserwacji

Ci z Was, którzy śledzą Trend z seterem na Facebooku wiedzą, że w ostatni weekend sierpnia z zapartym tchem śledziłam popisy latających psów i ich ludzkich przewodników na Dog Chow Disc Cup. Oprócz czworonożnych zawodników miałam okazję przyjrzeć się również zwyczajnym, miejskim psom i ich właścicielom, wielu z nich bowiem zdecydowało się przyprowadzić na zawody swoich pupili, by wraz z nimi zasiąść na widowni. Mogłoby się wydawać, że to świetny pomysł: przecież DCDC do impreza bez reszty psia, co więcej w jej trakcie można było za darmo zasięgnąć porady weterynarza, behawiorysty oraz dietetyka, z moich obserwacji wynika jednak, że w większości przypadków był to zły pomysł.

Nim przejdziemy do psów na widowni, trzeba uświadomić sobie, że DCDC to prawdziwa impreza masowa. Myśląc o latających psach wyobrażamy sobie przede wszystkim popisy zawodnika i jego czworonoga o rozległym głównym polu, które przeznaczone jest tylko i wyłącznie dla występującej aktualnie drużyny lub sporych rozmiarów basen, do którego skaczą dzielne psiaki startujące w Dog Diving. Zapominamy natomiast o całej otoczce wydarzenia: tłumach obserwatorów przepychających się przy barierkach i banerach, głośnej muzyce, szczekaniu podekscytowanych psów, zapachach unoszących się ze straganów z napojami i przekąskami, pękających z hukiem balonach, biegających wokoło małych dzieciach… Nawet dla człowieka, który doskonale wie, czego się spodziewać znalezienie się w samym środku tego wszystkiego może być męczące, a cóż tu mówić o psie.
Pokaz zaganiania kaczek. Publiczność, jak widać, jest mocno stłoczona tuż przy banerach.

Mimo konieczności narażenia pupila na ogrom bodźców wielu widzów zdecydowało się przyjść na DCDC ze swoimi psami. Nie twierdzę przy tym, że to bezwzględnie zły pomysł. Chciałabym raczej zachęcić do zastanowienia się, czego właściwie oczekujemy, wybierając się na tego rodzaju wydarzenie z psem, który nie jest czworonożnym sportowcem.

Osobiście dzielę widzów z psami na dwie grupy - tych, którzy zdecydowali się przyjść na Pole Mokotowskie, aby oglądać zawody oraz tych, którzy DCDC chcieli wykorzystać do socjalizacji swoich psów lub ćwiczeń w dużych rozproszeniach. Uważam, że w pierwszym przypadku zabieranie ze sobą czworonoga ma niewiele sensu. Przypominam, że w pierwszy dzień (sobota) harmonogram zawodów był rozpisany praktycznie na cały dzień, od 9 do 17.30, zaś w drugi (niedziela) - do 18. Dla człowieka to długie godziny pełne emocji i oglądania akrobacji wywołujących wypieki na twarzy. A dla psa? Długie godziny spędzone na siedzeniu w jednym miejscu, na dodatek w otoczeniu tłumu ludzi i psów, z którymi nie może się pobawić oraz zapachów, z którymi nie może się zapoznać. Przypominam przy tym, że na terenie zawodów wszystkie psy - zarówno sportowcy (jeżeli akurat nie występują), jak i widzowie - powinny być prowadzone na smyczy. Dla psa to trudna sytuacja, stąd widziałam sporo czworonogów ujadających, wyrywających się do przechodzących w pobliżu ludzi i psów, czy kopiących dziury w trawniku (niczym innym nie mogły się przecież zająć). Takie zachowanie, oczywiście, powodowało irytację właścicieli zwierzaków, którzy byli bardziej zainteresowani oglądaniem psich sportowców niż swoimi pupilami. To zaś prowadziło do karcenia psów, szarpania smyczy, aby je uspokoić (moim faworytem był seter irlandzki w kolczatce i na smyczy automatycznej) lub wypuszczania smyczy z ręki, aby przez chwilę mieć psa z głowy i udawania, że nie widzi się, iż pupil np. zaczepia innych widzów. Niektórzy, chociaż takich osób było niewiele, ostatecznie godzili się z tym, że pies potrzebuje spaceru z prawdziwego zdarzenia i opuszczali widownię, co było najlepszym możliwym wyjściem.

Z jednej strony, nie dziwi mnie zachowanie tych właścicieli - w końcu na DCDC przyszli, aby oglądać zawody. Z drugiej strony natomiast… Skoro chcieli skupić się na sportowych emocjach po co zabierali ze sobą swoje psy?
Dog Diving również budził duże zainteresowanie, zwłaszcza wśród młodszej części widzów.

Socjalizacja psa lub ćwiczenie w rozproszeniach to zupełnie inna para kaloszy. Zakładam, że osoby, które zdecydowały się przybyć na DCDC ze swoimi psami właśnie w tym celu wiedzą, kiedy ich pupil ma dość i potrzebna jest mu przerwa, odejście na bok, w spokojniejsze miejsce. Inna sprawa, czy takie zawody to rzeczywiście dobre miejsce do nauki. Zastanówmy się, kogo możemy spotkać na widowni. Wbrew pozorom latające psy fascynują nie tylko świadomych psiarzy, ale również zwykłych ludzi - cywili, którzy o wydarzeniu dowiedzieli się przez przypadek, akurat przechodzili przez park lub jeździli po okolicy na rolkach, czy rowerze. Oczywiście, obie wymienione tu grupy to miłośnicy psów. Warto jednak pamiętać o tym, że nie wystarczy kochać - trzeba kochać odpowiedzialnie. O chodzi? Otóż, z moich obserwacji wynika, że podczas DCDC cmokacze i osoby wyciągające bez pytania ręce do cudzych psów występowali w wyjątkowym zagęszczeniu na metr kwadratowy i wyrabiali 200% normy. W związku z tym każdy kto chciałby oduczyć swojego pupila zaczepiania kogo popadnie wybierając się z nim oglądać latające psy mógł osiągnąć dokładnie przeciwny efekt. Dla psa, który potrafi skupiać się na przewodniku w każdych warunkach DCDC może być sprawdzianem umiejętności niejako na placu boju, jednak dla właściciela czworonoga, który znajduje się kilka poziomów niżej na skali posłuszeństwa może to oznaczać nieustające pasmo frustracji i ciągłą walkę o uwagę psa.

Jakkolwiek trochę tu ponarzekałam wcale nie uważam, że przyprowadzenie swojego psa na DCDC to zły pomysł i działanie skazane na porażkę. Trzeba jednak pamiętać o realizacji podstawowych potrzeb czworonoga, bacznie obserwować go w trakcie imprezy, wreszcie wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie “dość” i wycofać się na z góry upatrzone pozycje. W dbaniu o dobro psich widzów mógłby pomóc również organizator wydarzenia, na przykład każdego dnia organizując 30-minutową sesję nauki sztuczek, która pomoże zmęczyć czworonożną publiczność, a przy tym pokaże  właścicielom, jak uczyć pupili pozytywnymi metodami.

***
Na DCDC spędziłam połowę piątku, pomagając jako wolontariusz w przygotowaniach, a także całą sobotę - jedynie w towarzystwie aparatu fotograficznego. Brak psa wcale nie przeszkodził mi w ucięciu sobie krótkiej pogawędki z behawiorystą. W niedzielę natomiast przez około dwie godziny towarzyszyli mi P. i T. Odwiedziliśmy namiot weterynaryjny, kupiliśmy nową zabawkę, zdobyliśmy kilka dysków i przez chwilę obserwowaliśmy Dog Dartbee, szybko jednak stanie w tłumie zmieniliśmy na zabawę i swobodne bieganie. Pies był zadowolony. Pańcia również.
To czym zajmowałam się podczas DCDC, kiedy T. nie było w okolicy i gdy pojawiała się na moim horyzoncie. Połowa kolażu autorstwa czytelnika o pseudonimie Jabol, druga połowa autorstwa P.
Jeżeli ktoś z Was ma ochotę obejrzeć zdjęcia z wydarzenia (będzie na nich więcej latających psiaków!), to znajdują się one tu: piątek, sobota, niedziela, T. kontra frisbee.

piątek, 5 września 2014

T., jak Pańcine Załamanie Nerwowe

Wychowanie młodego psa - takiego, co to już dawno ma za sobą okres szczenięcy i składa się z energii, buzujących hormonów oraz odrobiny mięśni i sierści - przypomina wychowanie nastolatka. Oczywiście, pies ma nieco mniejszy zasób słów, niż typowy polski gimnazjalista i nie może wykrzyczeć z desperacją w głosie “Mamo, nienawidzę cię!”, niech to Was jednak nie zwiedzie. Pies dysponuje bowiem bardzo szerokim arsenałem innych środków, które pozwolą mu pokazać, że nie jest z pańciostwa zadowolony, a wszystkie zakazy i nakazy ma głęboko pod ogonem. To właśnie ostatnio dobitnie dała mi do zrozumienia T.

Oczywiście, nasza praca szkoleniowa od zawsze obfitowała w rozmaite wzloty i upadki, te ostatnie jednak nigdy jeszcze nie były tak dotkliwe. Fakt, że dla mojego psa chodzenie przy nodze bez smyczy to - chyba, że akurat ma dobry dzień - koncepcja zupełnie abstrakcyjna wywołuje u mnie jedynie łagodną rezygnację. To, czy zrobi poprawne “waruj”, czy po prostu leniwie położy się na ziemi, słysząc odpowiednią komendę jest mi z kolei zupełnie obojętne. To, że po ponad tygodniowym pobycie u pet sittera T. zapomniała, co to znaczy słuchać poleceń i skupiać się na przewodniku rekompensuje mi jej znacznie większa, niż niegdyś pewność siebie i zaskakująco szybkie, jak na jej wcześniejsze możliwości, opróżnianie miski. Doszłam do wniosku, że większy entuzjazm w kontaktach z innymi psami i brak wiecznych problemów z jedzeniem to rzeczy nie do przecenienia, a całą resztę spokojnie na nowo sobie przepracujemy. W końcu nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A jednak! Ostatni popis niesubordynacji T. uderzył w mój czuły punkt i sprawił, że zaufanie, jakim do tej pory darzyłam swojego psa zostało mocno nadszarpnięte. Co się stało? Nim o wszystkim opowiem, muszę złożyć pewne oświadczenie.

Otóż uważam, że przywołanie jest absolutnie najważniejszą umiejętnością, jaką może opanować pies i każdy czworonóg, a już na pewno ten mieszkający w wielkim mieście, powinien zostać nauczony przychodzenia na zawołanie do swojego przewodnika. Dlatego też od początku bardzo przykładaliśmy się do pracy nad przywołaniem, zarówno na gwizdek (awaryjnie), jak i komendę słowną (na co dzień), a kiedy wreszcie udało się nam osiągnąć sukces ćwiczyliśmy właściwie na każdym spacerze. Dzięki temu ja mogłabym być spokojna o bezpieczeństwo T., ona z kolei cieszyła się na spacerach naprawdę dużą swobodą.
20 metrów liny. Ciężkie to to i niewygodne jak diabli, ale czego się nie robi w imię bezpieczeństwa psa.

Niestety, koniec tego dobrego, czasy się zmieniły, T. bowiem na ostatnim spacerze dała popis jak nigdy - przez 2 godziny biegała kompletnie ignorując i komendy słowne i gwizdek. Owszem, cały czas sprawdzała gdzie się znajduję i czy aby na pewno nie zamierzam się gdzieś przemieścić, ale była przy tym kompletnie niemożliwa do przywołania. Więcej nawet, słysząc komendę zaczynała odbiegać w dokładnie przeciwnym kierunku. Szkoleniowe wzloty i upadki to jedno, ale taka akcja, szczególnie, kiedy wydawało się, że pod tym względem jest już naprawdę bardzo dobrze… Załamałam się, wpadłam w głęboką depresję, po czym doszłam do wniosku, że jedyne, na co zasługuje T. to wycieczka do chińskiej restauracji. W jedną stronę.
Stary gwizdek idzie w odstawkę, zastąpi go sprawdzony przez wielu myśliwych Billik.
Przed spełnieniem tej groźby cudem powstrzymał mnie P., nie zmienia to jednak faktu, że T. czekają teraz ciężkie czasy. Koniec ze spuszczaniem ze smyczy. Koniec ze swobodnym bieganiem i wąchaniem znajdujących się w ogromnym oddaleniu krzaków. Koniec z pańcinym zaufaniem, które bezpośrednio przekładało się na te najbardziej interesujące spacery. Wracamy do 20-metrowej liny treningowej, zmieniamy komendę, kupujemy nowy gwizdek i zupełnie od nowa zaczynamy mozolną pracę nad przywołaniem. Nie mamy innego wyjścia, w końcu żaden szanujący się chiński kucharz nie zgodziłby się przyjąć tak żylastego psa. Nawet za dopłatą.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...