piątek, 28 listopada 2014

Recenzja: kula dla psa o zapachu wanilii

Po tym, jak T. zdecydowała się kompletnie zlekceważyć Konga i to bez względu na jego zawartość obiecywałam sobie, że nie będę więcej wyrzucać pieniędzy na tego typu zabawki. Doszłam do wniosku, że najwyraźniej mój pies nie pojmuje idei zdobywania jedzenia za pomocą swoich zębów i uważa, iż wszystko powinien mieć podane co najmniej na srebrnej tacy (ach, ci arystokraci! same z nimi problemy). Wiadomo, seter irlandzki - niczego innego nie należy się po nim spodziewać, a takie nastawienie pozwoli przynajmniej nieco podreperować kondycję portfela, która wyjątkowo cierpi, kiedy przychodzi do kupowania psich gadżetów… Swoje postanowienie złamałam po tym, jak T. podczas spaceru zaczęła interesować się kulą-smakulą, przyniesioną przez znajomych psiarzy. Miałam w sobie dostatecznie dużo godności, aby nie pobiec od razu do sklepu, jednak kulę-smakulę kupiłam przy najbliższej nadarzającej się okazji. W ten sposób stałam się posiadaczką kuli dla psa o zapachu wanilii firmy Karlie.


Teoria...

Kula dostępna jest w dwóch rozmiarach: większym, o średnicy 10 centymetrów oraz mniejszym, o średnicy 5 centymetrów. Mogłoby się wydawać, że dla setera odpowiedni będzie ten większy model, jednak nie dajcie się zwieść pozorom: 10 cm to wcale nie tak mało, a kula o tych wymiarach to spora piłka, która będzie nadawać się raczej dla doga niemieckiego. W związku z tym, zdecydowałam się na ten mniejszy model, wielkością odpowiadający mniej więcej piłce tenisowej. Zabawka dostępna jest w trzech kolorach: różowym, niebieskim i żółtym. Jak każdy kto chociaż raz zgubił w trawie podczas zabawy z psem piłeczkę tenisową doceniam brak zielonego w gamie kolorystycznej. Nie trudno się też domyślić, że kula, którą kupiłam T. ma kolor różowy, najbardziej rzucający się w oczy, tak w trawie, jak i na śniegu, czy domowym dywanie. Wykonana jest z dość mocnej, acz nie przesadnie twardej gumy - przy odrobinie wysiłku można np. ścisnąć ją w dłoni. W przypadku raczej delikatnego setera sprawdza się dobrze, trudno natomiast powiedzieć, czy bardziej energicznie pracujący zębami czworonóg nie zdoła szybko przerobić jej na strzępy. Warto przy tym podkreślić, że jest to nie tyle gryzak, co prosta zabawka interaktywna, która wymaga od psa przesuwania nosem, czy trącania łapą, aby dostać się do ukrytych w środku smakołyków.
Kulę najlepiej jest wypełnić suchymi, psimi ciasteczkami, aby mieć pewność, że nic nie zostanie w środku, by po jakimś czasie zaskoczyć nas niezbyt przyjemnym zapachem.
Mniejsza wersja kuli ma wielkość mniej więcej taką, jak piłka tenisowa.
Farsz użyty do wypełnienia kuli nie powinien zbyt duży.

Zabawka zaopatrzona jest w dwa otwory: przez jeden z nich, zamknięty czymś na kształt złożonej z czterech cienkich, gumowych płatków zastawki, do środka wkłada się smakołyki, przez drugi natomiast “farsz” wypada, kiedy kula jest ruchu. Wnętrze zabawki nie jest po prostu puste, tylko podzielone na przedziały tworzące krótki labirynt, który ciastko musi pokonać, nim wypadnie ze środka. Dzięki temu nie wystarczy raz przetoczyć jej po podłodze, aby dostać się do smakołyków: psiak musi trochę popracować łapami i pyskiem, aby ciastka wypadły na zewnątrz, więc strudzony właściciel może zyskać nawet kilkadziesiąt minut spokoju. Trzeba natomiast pamiętać, że nie każde smakołyki będą nadawać się do wypełnienia piłki. Ciastka, które wrzucimy do środka muszą być odpowiednio małe i ciężkie, aby miały szansę przebyć drogę od jednego otworu do drugiego. Odpada zatem wypełnienie kuli na przykład kawałkami lekkich, suszonych płuc wołowych, czy żwaczy, a także surowym mięsem, które z pewnością utknie w środku zabawki i prędzej zepsuje się, niż wydostanie na światło dzienne. Kula wyklucza więc użycie najbardziej śmierdzących, a zatem i najbardziej zachęcających psa do aktywności delikatesów. Zdaniem producenta ten problem ma rozwiązać zapach wanilii, który powinien dodatkowo zachęcać psa do zainteresowania się zabawką i walki o ciasteczka.

...w praktyce

Jak zabawa kulą wygląda w rzeczywistości? T., która dotychczas nie miała do czynienia z zabawkami interaktywnymi, nie była szczególnie zainteresowana kulą, gdy zobaczyła po raz pierwszy swój egzemplarz (w myśl zasady "kradzione nie tuczy" kula sąsiadów wzbudziła sporą ciekawość). Nie sądzę więc, aby zapach wanilii spełniał swoją funkcję - zdecydowanie większy entuzjazm, niż sama gumowa piłka budził szelest foliowego woreczka z psimi ciastkami, których użyłam, jako nadzienia. Jednak przy odrobinie zachęty z mojej strony, połączonej z prezentacją funkcjonalności zabawki sama kula również okazała się warta uwagi. Wystarczyło kilka minut wspólnego toczenia jej po dywanie i radosne piski na widok wypadających ze środka zabawki smaczków. Nie oznacza to wcale, że dalej szło już z górki: T. mieszkanie uważa przede wszystkim za miejsce, w którym można zdrzemnąć się w oczekiwaniu na kolejny spacer, a jej placem zabaw są okoliczne parki i trawniki. W związku z tym dość ciężko ją przekonać, że tej, czy innej zabawce warto poświęcić czas, który w innym wypadku przeznaczony byłby na sen lub patrzenie na pańcię w smutny sposób ("No chodźmy już na spacer..."). Kula nie cieszy się więc dostatecznym zainteresowaniem, aby T. mogła bawić się nią samodzielnie, z własnej, nieprzymuszonej woli - w naszym wypadku za każdym razem potrzebna jest do zabawy pańcina asysta.

Oczywiście, kula to nie tylko zabawka domowa. Z powodzeniem można stosować ją również na spacerach, na przykład jako piłkę do aportowania. Nie jest to jednak rozwiązanie dla wszystkich psów. W przypadku T., prawie zupełnie pozbawionej pasji aportowania, sprawdza się nieźle, bo pies, który zwykle lekceważy wszystkie rzucane mu gadżety jest gotów ruszyć cztery łapy i podjąć zabawkę. Można więc kulę wykorzystać, jako "aport dla opornych", trzeba jednak mieć na uwadze fakt, że w przypadku psów mocno nakręconych na zdobywanie smakołyków rzucanie kuli może skończyć się na zabawie "złap mnie, jeśli potrafisz", a o oddaniu aportu będzie można co najwyżej cichutko pomarzyć. W tym miejscu trzeba również zaznaczyć, że dociążona ciasteczkami kula jest bardzo wygodna w obsłudze: ma odpowiednią masę, by latać daleko i z impetem, co więcej pięknie odbija się od ziemi, zamiast po prostu utknąć w trawie.

Bez wątpienia, T. jest marnym testerem psich zabawek (konia z rzędem temu, kto wymyśli zabawkę, w której mój pies zakocha się na zabój!), mimo to mogę śmiało powiedzieć, że z odpowiednim nadzieniem kula świetnie sprawdzi się, jako “zabijacz czasu”, kiedy psiak musi dłużej zostać sam w domu, a także, jako pierwsza zabawka interaktywna dla psów, które dotychczas nie miały styczności z tego rodzaju gadżetami. Można użyć jej również, jako aportu na spacerze - nie tylko dobrze leży w dłoni, ale też lata lepiej i dalej, niż standardowa piłka tenisowa. Polecam wszystkim właścicielom futrzaków lubiących psie zabawki.


Wady i zalety

+ wielofunkcyjność;
+ konstrukcja wewnętrzna sprawia, że niełatwo dobrać się do smakołyków;
+ dobrze się nią rzuca;
+ dobra dostępność (drogie, ale wszechobecne sklepy Kakadu);
+ cena;

- nie nadaje się do każdego rodzaju smakołyków.

piątek, 21 listopada 2014

Psiodpowiedzialność

Bez wątpienia dużo piszę o nieodpowiedzialnych zachowaniach osób, które nieproszone wyciągają ręce do głaskania cudzych psów, siebie narażając na niebezpieczeństwo, zwierzaka na dyskomfort, a właściciela - na nieprzyjemności. Można było wręcz odnieść wrażenie, że psiarze na każdym kroku zmuszeni są mierzyć się z przeciwnościami losu, a każdy, kto mieszka w dużym mieście i decyduje się kupić lub adoptować psa powinien automatycznie dostawać certyfikat męczennika. Tymczasem psiarze wcale nie są święci - przeciwnie, niejeden z nas ma sporo grzeszków na sumieniu. Nie tak dawno pisałam również o tym, że poza apelowaniem do cywili o rozsądek i kulturę warto spojrzeć krytycznie na swoje postępowanie, bo przecież zmiany na lepsze najlepiej jest zacząć od siebie. Wcześniej jednak koncentrowałam się przede wszystkim na relacjach i tarciach, które występują na linii cywil-psi przewodnik. Tym razem natomiast chciałabym skreślić kilka słów dotyczących relacji psiarz-psiarz.

To gdzie zaczyna się i gdzie kończy odpowiedzialność za swojego czworonoga względem pozbawionych czworonożnych towarzyszy członków społeczeństwa wydaje mi się oczywiste. Podstawami budowania dobrego wizerunku grupy społecznej, jaką stanowią właściciele psów oraz poprawnych relacji z innymi mieszkańcami miasta są dbanie o czystość przestrzeni publicznej oraz komfort jej pozostałych użytkowników. Z zaskoczeniem zauważyłam, że ów “podział obowiązków” nie jest równie jasny, kiedy na przeciw siebie staje dwóch ludzi z psami.
Czasem łatwiej jest porozumieć się z cywilami niż z właścicielami innych psów.

Nie wszystkie psy są idealne, to oczywiste. Często jednak właściciele nie do końca zdają sobie sprawę z problemów behawioralnych, jakie mają ich zwierzaki. Bywa też, że widzą je w życiu codziennym z pupilem, ale nie potrafią się do nich przed sobą przyznać, a ewentualne niewłaściwe zachowania psa zrzucają na karb prowokacji ze strony otoczenia. Zwykle kiedy na spacerach mam kontakt z takimi osobami nie do końca wiem, jak się zachować. Zakładam bowiem (może niesłusznie?), że osoba będąca przewodnikiem problemowego psa i tego świadoma stara się ze zwierzakiem pracować - czy to samodzielnie, czy współpracując ze specjalistą. Jednocześnie wyobrażam sobie, że podczas spaceru ostrzega napotkanych właścicieli innych psów przed możliwymi krytycznymi sytuacjami, jakie mogą mieć miejsce w związku z np. jej agresywnym psem. Krótko mówiąc, uważam, że osoba odpowiedzialna będzie starała się unikać sytuacji potencjalnie kłopotliwych lub niebezpiecznych. Liczę na to, że na przykład podczas mijania kogoś z psem w trakcie spaceru przytrzyma swojego pupila krótko, by uniemożliwić mu rzucenie się na innego czworonoga. Jeżeli natomiast będzie chciała użyć innego psiarza i jego czworonoga w celach szkoleniowych poinformuje o tym.

Jednocześnie ktoś kto uważa swojego psa za zbiór cnót i zalet, którego świat po prostu nie jest w stanie dostrzec, a tym samym dostatecznie docenić może być zwyczajnie niebezpieczny. Zapewne każdy z Was ma kogoś takiego w swoim miejscu zamieszkania: sympatycznego starszego pana z agresywnym kundelkiem czy wyjątkowo dobrze umięśnionego młodzieńca, spacerującego z kompletnie niewychowanym pitbullem. Historie o nich są przekazywane w trakcie rozmów, odbywających się podczas spotkań osiedlowych psiarzy. Wtedy przynajmniej wiadomo, kogo omijać szerokim łukiem. Gorzej, gdy na spacerze spotka nas niespodzianka.
Spacery w miejsca, gdzie raczej nie uświadczy się innych ludzi z psami też mogą być fajne.

Nie tak dawno temu podczas jednego ze spacerów miałam (nie)przyjemność minąć się w wąskim przejściu między budynkiem a parkingiem z dwójką ludzi z psami, w wieku, że tak powiem, mocno średnim. Ona wyprowadzała na spacer raczej cichego kundelka, on natomiast - beagle’a. Oczywiście, na smyczy automatycznej. Oczywiście, nieprzyjaźnie nastawionego do innych czworonogów. Pies zaczął ujadać i wyrywać się w moją i T. stronę, gdy tylko nas zobaczył. Jego właściciel najwyraźniej był przyzwyczajony do takich sytuacji, bo poinformował mnie spokojnie, że mogę przejść po trawniku (chodnik, ma się rozumieć, zarezerwowany jest dla agresora i jego psiego kumpla), jeżeli tylko będę swojego psa trzymać krótko. T., która obawia się głośno ujadających psów wcale nie musiała być jakoś szczególnie zachęcana do ominięcia całej czwórki szerokim łukiem. Wiedząc, że mój pies z pewnością nie wda się w żadną awanturę pozwoliłam sobie na słowo komentarza. “Wie pan, to chyba nie mój pies powinien być trzymany krótko w takiej sytuacji”, ośmieliłam się powiedzieć. W odpowiedzi zostałam zwyzywana od (tu cytat) głupich suk. Z zasady nie wydaję się w takich sytuacjach w długie dyskusje, aby dodatkowo nie stresować T., więc nie odpowiedziałam na wyzwiska, tylko ruszyłam w swoją stronę. Najwyraźniej jednak moje zachowanie okazało się być dla wspomnianej pary wyjątkowo zajmującym tematem, bo echa ich krzyków jeszcze długo niosły się pomiędzy blokami.

To się nazywa psiodpowiedzialność.


piątek, 14 listopada 2014

Walka o luźną smycz: na drodze do sukcesu

Jak zapewne pamiętacie, tydzień temu pisałam o swoich porażkach szkoleniowych w kwestii nauki chodzenia na luźnej smyczy, związanej z nimi frustracją, a także niebezpieczeństwach, jakie mogą grozić człowiekowi, gdy zwierzak zupełnie nie potrafi współpracować z nim na spacerach. Dziś natomiast przyszedł czas na to, na co wszyscy czekali: opisanie sposobu, którego użyłam, aby doprowadzić tę kwestię do porządku i uczynić spacery przyjemnością. Proszę Was jednak, abyście czytając poniższy tekst pamiętali, że nie jestem dyplomowanym psim trenerem czy behawiorystą, a jedynie pasjonatem-amartorem. Poniższy wpis jest raczej opisem metod, które podziałały na mojego psa niż poradnikiem szkoleniowym. Mimo to, mam nadzieję, że tym z Was, którzy mają jakieś problemy przyda się i pomoże w codziennych spacerowych zmaganiach.

***

Skoro już powiedziałam sobie, że to ostatnia granica, wóz albo przewóz, miłość lub nienawiść było wiadomym, iż do kwestii chodzenia na luźnej smyczy muszę podejść z ogromną ostrożnością i rozwagą. Syndrom lokomotywy sprawiał bowiem, że na spacerach byłam przede wszystkim sfrustrowana i obolała, a przecież w tym najważniejszym dla T. momencie dnia chciałam być co najmniej równie radosna i pełna entuzjazmu, co ona. Przecież kontakt z ewidentnie wrogo nastawionym do świata człowiekiem nigdy nie będzie bardziej atrakcyjny od wąchania tej hen daleko położonej kępki trawy. W związku z tym naukę chodzenia na luźnej smyczy zaczęłam od… siebie.

Po pierwsze, obiecałam sobie, że to już koniec. Koniec z frustracją, koniec z ciągłym irytowaniem się, koniec z przewracaniem oczami i załamywaniem rąk. Nie mówię, że już w ogóle mi się to nie zdarza, bo bez względu na to, jak poważnie traktujemy swoje postanowienia czasem emocje biorą nad nami górę. Teraz jednak bardzo staram się zawsze kiedy w jakikolwiek sposób pracuję z T. być pełna radości i entuzjazmu, które wyrażam zwykle z ekspresją godną co najmniej kilkumiesięcznego pobytu na zamkniętym oddziale szpitala psychiatrycznego. Niech sobie przechodnie popatrzą, a co.

Po drugie zaś (rzecz w kontekście li tylko chodzenia na luźnej smyczy zapewne znacznie ważniejsza) zaczęłam zastanawiać się, czego tak właściwie od swojego zwierza oczekuję, a także do czego właściwie jest mi to wszystko potrzebne. W ten sposób doszłam do wniosku, że wcześniej źle podchodziłam do sprawy, w zasadzie nie rozróżniając dwóch zupełnie rozbieżnych kwestii - chodzenia na luźnej smyczy oraz chodzenia przy nodze na kontakcie wzrokowym (komenda “równaj”). Zdałam sobie sprawę z tego, że moje wcześniejsze działania były skierowane na nauczenie raz jednej (metoda “na drzewko”), innym razem zaś drugiej (klikanie i nagradzanie spojrzeń w moją stronę) z wymienionych wyżej umiejętności. Oczywiście, był to błąd. Stąd ważnym krokiem na drodze leczenia syndromu lokomotywy u pacjentki T. było wyraźne rozgraniczenie obu zachowań i uczenie każdego z nich osobno. Domyślam się, że nikomu nie trzeba wyjaśniać, czym jest równanie, uważam jednak, iż dla porządku warto porównać je tutaj właśnie z chodzeniem na luźnej smyczy, mam bowiem wrażenie, że te dwie umiejętności bywają mylone lub też jedną z nich się lekceważy i próbuje zastąpić drugą.

Chodzenie na luźnej smyczy to dla mnie możliwość odbycia spokojnego spaceru, podczas którego zarówno pies, jak i jego przewodnik zajmują się swoimi sprawami. Pies może wtedy robić co chce i iść gdzie chce, po dowolnej stronie swojego przewodnika, trochę z przodu od niego lub trochę z tyłu, bez utrzymywania z nim kontaktu wzrokowego, a smycz przez cały ten czas ma pozostać luźna. W sytuacji idealnej wygląda to tak, że ja bujam w obłokach, a T. szoruje nosem po ziemi wciągając w płuca smakowite zapachy osiedlowych trawników - między nami zaś wlecze się luźna smycz.
Chodzenie na luźnej smyczy; jak widać idę za T., która wybiera kierunek spaceru dopóki smycz jest luźna.
Chodzenie na luźnej smyczy przydaje się do:
  • spokojnych spacerów na smyczy w miejscach, gdzie nie wolno puszczać psów luzem;
  • spacerów w trakcie cieczki w przypadku suk lub w trakcie rekonwalescencji, gdy puszczenie psa luzem może się źle skończyć zarówno dla psa, jak i jego przewodnika;
  • dotarcia bez bólu rąk w oddalone miejsce, w którym można bezpiecznie spuścić psa ze smyczy.

"Równaj" w wykonaniu T.
“Równaj” z kolei, w przeciwieństwie do chodzenia na luźnej smyczy, to precyzyjne ćwiczenie, którego poprawne wykonanie wymaga przestrzegania ściśle określonych reguł. Wykonując komendę “równaj” pies utrzymuje z przewodnikiem kontakt wzrokowy, idzie po jego lewej stronie, w bardzo niewielkiej od niego odległości, a łopatka psa znajduje się w tej samej linii co ludzkie kolano. Maszerowanie w taki sposób przez dłuższy czas jest dla psa męczące, wymaga od niego bowiem naprawdę ogromnego skupienia. “Równaj” nijak ma się więc do swobodnego spaceru - dla czworonoga chodzenie przy nodze na kontakcie wzrokowym to wykonywanie komendy ciągłej, a więc po prostu praca. “Równaj” przydaje się do:
  • brylowania na zawodach posłuszeństwa (obedience, rally-o);
  • przechodzenia z psem przez ulicę;
  • mijania się z innymi ludźmi, bądź psami w zatłoczonych miejscach lub wąskich przejściach.

Osobiście uważam, że komenda “równaj” jako sposób na po prostu dojście z psem w jakieś miejsce to trochę niefortunne rozwiązanie. Nie widzę powodu, dla którego pies musiałby ciężko pracować na dystansie na przykład kilku ulic lub osiedlowych podwórek tylko po to, aby w końcu znaleźć się w ulubionym parku. Wolę, aby zamiast tego załatwił po drodze swoje potrzeby fizjologiczne.

W ten sposób doszłam do wniosku, że równanie jest umiejętnością fajną, a w kontekście treningów rally-o wręcz kluczową, jednak do zwykłego, codziennego życia z psem potrzebne jest przede wszystkim to zwyczajne, czasem pomijane chodzenie na luźnej smyczy i to właśnie na tym powinnam skoncentrować swoje wysiłki. Nie znaczy to, rzecz jasna, że porzuciłam uczenie T. chodzenia przy nodze na kontakcie wzrokowym. Po prostu ćwiczenie tej umiejętności ograniczyłam do treningów, czy to z trenerem, czy takich “domowych”, które od A do Z planuję samodzielnie. Z kolei nauka chodzenia na luźnej smyczy odbywa się przy okazji każdego wyjścia z domu, na każdym spacerze i składa się z kilku współgrających ze sobą elementów.

Pierwszym, co zrobiłam wraz z rozpoczęciem poważnej nauki chodzenia na luźnej smyczy było zrezygnowanie z używania uprzęży podczas spacerów. Znam, oczywiście, zalety wiążące się z wykorzystywaniem szelek, jednak mimo to zdecydowałam się na ten krok. Używana wcześniej pasowa uprząż IDC firmy Julius K9 była - jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi - po prostu zbyt wygodna. Ubrana w nią T. rwała do przodu nie jak jedna lokomotywa, ale co najmniej dwie i to spod znaku Pendolino. Jednocześnie, nie znaczy to, że uprząż zupełnie poszła w odstawkę. Wprowadziłam natomiast do naszego codziennego życia jasny podział związany z funkcjami tak obroży, jak i szelek, który miał przekonać T., że wspomniane akcesoria mają inne zastosowania, przez to wymuszają na niej oferowanie odmiennych zachowań. Obroża oznacza spokojny spacer i konieczność utrzymywania przez psa luźnej smyczy. Uprząż z kolei wiąże się jedynie z wyjątkowymi sytuacjami, w których ciągnięcie jest dozwolone: bieganie z psem przy użyciu pasa biodrowego, puszczanie psa na łąkę/wybieg z przypiętą do szelek liną treningową, podróż samochodem. Taki podział oznacza, że zwykła, spacerowa smycz (bez amortyzatora) nigdy nie jest przypinana do uprzęży.
W przypadku T. przydała się obroża regulowana na dziurki z mocnego sztucznego tworzywa. Regulowana za pomocą przesuwanej plastikowej klamry wcześniejsza obroża potrafiła niepokojąco powiększyć się podczas jednego spaceru.

Wielki powrót obroży został połączony ze zmianą spacerowych rytuałów. Wcześniej początek każdego spaceru wyglądał dokładnie tak samo, bez względu na to, czy wybierałam się z T. na skwer Gorzechowskiego, czy w zupełnie nowe miejsce. Na standardową sekwencję spacerową składały się zakładanie butów, przypinanie smyczy, wyjście z domu, przejście korytarzem do windy, zjazd na parter, wyjście z bloku, zejście po schodach na chodnik, skręt w prawo i przecięcie betonowego placu pomiędzy blokami. W zasadzie żadna z czynności wykonywanych w mieszkaniu i budynku nie sprawiała mi problemów - udało mi się już wcześniej nauczyć T. spokojnego czekania na komendę zwalniającą przed drzwiami mieszkania, czy windy. Kłopoty zaczynały się wraz z wyjściem z klatki schodowej. T. jak szalona zbiegała po schodach, odbijała na prawo i wyrywała do swojego ukochanego skweru lub, co gorsza, kłębiących się na placu przed blokiem gołębi. Jak rozwiązałam tę kwestię? Po prostu przestałam skręcać w prawo. Nie znaczy to, że zrezygnowałam z bywania na naszym osiedlowym skwerze i uczestniczenia w odbywających się na nim psich spotkaniach. Zaczęłam natomiast bardzo dbać o to, aby z jednej strony na skwer docierać zawsze nieco inną drogą, raz lawirując między garażami, innym razem na przykład obchodząc nasz blok dookoła. W harmonogramie dnia pojawił się też nowy typ spacerów - spacery smyczowe. Codziennie starałam się (i wciąż się staram) zabrać T. na jeden dłuższy (ok. 30-40 minut) spacer, podczas którego pies jest cały czas na smyczy i odwiedza jakieś zupełnie nowe miejsce. Wbrew pozorom nie wymaga to wiele zachodu i jeżdżenia z czworonogiem po całym mieście, a jedynie dbałości o to, by codziennie w okolicy poruszać się nieco innymi drogami. Ja na przykład zaczęłam lawirować między blokami, codziennie obierając sobie za cel nieco inny kierunek - raz pętlę autobusową, innym razem centrum handlowe lub Pałac Kultury i Nauki. Nie chodziło mi o to, aby dojść w konkretne miejsce, ale by podkręcić w okolicy, wykorzystując w tym celu za każdym razem inny chodnik i inny trawnik. Taka zmiana była podyktowana tym, że szarpanie na smyczy pojawiało się przede wszystkim wtedy, kiedy T. doskonale wiedziała gdzie idzie, a celem spaceru było bardzo lubiane przez nią miejsce.

Dwa wspomniane wyżej elementy połączyłam z metodą “na zawracanie”. Początkowo spodziewałam się, że czeka mnie sporo fizycznie trudniej do zniesienia szarpaniny, okazało się jednak, że z jednej strony T. w miarę szybko załapała o co chodzi, z drugiej zaś, że zawrócenie psa wcale nie wymaga tak wiele siły, jak można by się spodziewać. Osobiście lubię myśleć, że sposób “na zawracanie” polega nie tyle, na uczeniu psa nowej umiejętności, co na pokazaniu mu, że rzeczywistość rządzi się pewnymi określonymi zasadami, których zwierzak musi przestrzegać. Dla mnie oznaczało to, że podczas nauki chodzenia na luźnej smyczy nie stosowałam nagród, komend, cmokania do psa, czy w ogóle jakichkolwiek prób zwrócenia na siebie uwagi T. Po prostu w chwili, kiedy mój łokieć leciał na przód, a na smyczy pojawiało się napięcie cofałam się trochę, pochylałam i kierowałam smyczą tak, aby zawrócić do siebie ciągnącą T. i skłonić ją do obejścia mnie wokoło. W ten sposób wysyłałam jej komunikat “ciągniesz - nie idziesz tam gdzie chcesz”. Gdy pies znalazł się tuż przy mnie momentalnie luzowałam smycz. Chciałabym podkreślić dwie kwestie. Po pierwsze, nie chodzi o szarpanie psa i pokazanie mu kto tu rządzi. Zawrócenie psa polega raczej na wykorzystaniu siły, którą zwierzę wkłada w napięcie smyczy i zmianie jej kierunku oraz zwrotu, nie ma tam więc szarpania, jest natomiast stały nacisk, który powoduje pies. Po drugie, kiedy smycz jest luźna pies idzie tam, gdzie chce, wąchać tamto położone daleko źdźbło trawy, które z niewiadomych względów jest takie interesujące. Ważne jest zatem, aby gdy smycz już będzie luźna skierować się z psem tam, gdzie wcześniej chciał dostać się ciągnąc smycz i w ten sposób pokazać mu, że warto spieszyć się powoli.

Te trzy elementy, stosowane z absolutną konsekwencją nieźle sprawdziły się w przypadku T., z tym, że ich użycie jest ograniczone do warunków, które można by nazwać laboratoryjnymi, czy też idealnymi - gdy nikt nie zaczepia psa, nie próbuje do niego wołać i nie wypuszcza na niego swojego zwierzaka, który “przecież tylko chce się przywitać”. To jak często zdarzają się takie sytuacje, które warunki idealne do ćwiczeń zmieniają w problematyczne zależy zwykle od miejsca zamieszkania. W moim przypadku, wspomniane rozproszenia występują na tyle często, że od razu należało pomyśleć nad sposobem odpowiedniego radzenia sobie z nimi. Dzięki wcześniejszym doświadczeniom spacerowym wiedziałam, że jest “pozamiatane” nim zdążę wytłumaczyć komuś jak obchodzić się z psem lub poprosić o zabranie obcego czworonoga, który przeszkadza w treningu. Dlatego zdecydowałam się na metodę zabierania psa z sytuacji. Teraz, kiedy ktoś woła moja psa, powodując tym samym, że napina smycz po prostu wołam T. i bez słowa odchodzę. Gdy tylko pies pojawia się przy mnie są wybuchy radości i smakołyki, a następnie ostrożne obchodzenie kłopotliwego delikwenta. Zdaję sobie sprawę z tego, że pewnie wychodzę przy okazji na niewychowanego gbura, mam jednak nadzieję, że z czasem takie zachowanie przełoży się na większe zdyscyplinowanie T. w kontaktach z obcymi - tak ludźmi, jak i psami.

***

Wprowadzenie wszystkich opisanych tu zmian przyniosło całkiem niezłe efekty. Oczywiście, wciąż nie jest idealnie i pewnie przede mną jeszcze długie miesiące pracy. T., kiedy jest podekscytowana wycieczką w ukochane miejsce, które kojarzy się jej z dobrą zabawą potrafi wciąż zachowywać się bardziej jak ruda lokomotywa niż jak grzeczny pies. Problematyczne bywa też gorączkowe szukanie odpowiedniego miejsca na kupę. Mimo to jestem naprawdę zadowolona z efektów i mam nadzieję, że z czasem będzie już tylko lepiej. Po tym, jak pies załatwi już wszystkie swoje potrzeby fizjologiczne jesteśmy w stanie spacerować dość długo na luźnej smyczy, a konieczność zawrócenia T. występuje tylko raz na jakiś czas. Muszę przyznać, że kiedy po półgodzinnym spacerze na smyczy wracam do domu bez bólu ramion świat wydaje mi się odrobinę piękniejszy niż zwykle.


Fot. nr 2 autorstwa Ewy Bednarek

piątek, 7 listopada 2014

Walka o luźną smycz: pasmo porażek

Jakiś czas temu na seterowym Facebooku (zachęcam do polubienia!) pojawiły się zdjęcia autorstwa Ewy Bednarek z jednego z naszych niedzielnych treningów rally-o. Przy okazji wywiązała się krótka dyskusja, dotycząca chodzenia na luźnej smyczy. Opanowanie tej umiejętności czyni spacery o niebo przyjemniejszymi, tymczasem okazuje się, że wiele psów i ich przewodników ma z tym problem. Jako, że do niedawna ja i T. również należałyśmy do tej grupy zobowiązałam się napisać kilka słów o tym, jak wyglądała moja walka o luźną smycz. Przed Wami obiecany tekst, a właściwie jego pierwsza część.

***

Problem ciągnięcia na smyczy spędzał mi sen z powiek od dawna. Pojawił się stosunkowo wcześnie, bo pod koniec sierpnia zeszłego roku, a więc kiedy T. była niespełna czteromiesięcznym szczeniakiem. Nie znaczy to jednak, że do pewnego momentu spacery były czystą przyjemnością, a jednego dnia T. nagle stwierdziła, że zacznie zachowywać się, jak mała lokomotywa. Ciągnięcie - podobnie, jak chodzenie na luźnej smyczy - to umiejętność, której można psa łatwo nauczyć. W przypadku T. edukacja została przeprowadzona przez osobę, która “przez całe życie miała psy i wie lepiej” za moimi plecami. Szczeniak, zostawiony pod jej opieką na okres wakacyjnego wyjazdu, na spacery wyprowadzany był na smyczy automatycznej. Rzecz jasna, wbrew mojej woli i mimo wielokrotnego tłumaczenia, że to naprawdę zły pomysł w przypadku tego konkretnego egzemplarza. Nauka okazała się tak skuteczna, że z pierwszego spaceru po powrocie do kraju wracałam ze łzami w oczach.

O tym, że łatwiej jest psa nauczyć od podstaw pożądanego zachowania, niż wykorzenić zachowanie problematyczne i zastąpić je innym wiedzą pewnie wszyscy, którzy mają jakiekolwiek doświadczenie w pracy z czworonogiem. Między innymi z tego powodu problematyczny syndrom lokomotywy był długo bagatelizowany i zamiatany pod dywan. Początkowo, kwestia nie wydawała się szczególnie paląca: T. była jeszcze młodziutka, a więc niewyrośnięta i pozbawiona swojej obecnej siły. Poza tym, smycz była raczej rzadko używanym narzędziem: służyła głównie po to, aby doprowadzić psa do windy, a następnie wyprowadzić z bloku na zewnątrz, gdzie mógł swobodnie biegać na skwerze Gorzechowskiego. Kiedy natomiast użycie smyczy było absolutnie konieczne kupiona w międzyczasie pasowa uprząż Julius K9 skutecznie zabezpieczała tchawicę T. przed uszkodzeniem, z kolei na sytuacje awaryjne wyciągałam z psiego pudła szelki Easy Walk. Do tego dochodził szczenięcy entuzjazm, miłość do całego świata, która sprawiała, że podczas spaceru T. chciała powąchać każde źdźbło trawy, przywitać się z każdym psem i połasić do każdego człowieka. Z jednej strony, wydawało się więc, że napięta smycz nie jest jakimś wyjątkowo palącym problemem i nie trzeba się tą kwestią jakoś szczególnie przejmować. Z drugiej natomiast, skutecznie wmawiałam sobie, że z czasem sytuacja sama się unormuje, kiedy pies wydorośleje, a hormonalna burza i bunt krnąbrnego nastolatka odejdą w niepamięć.
Stare zdjęcie. Jeszcze niedawno, kiedy musiałam wybrać się z psem gdzieś dalej tylko szelki Easy Walk ratowały mnie przed wyrwaniem rąk ze stawów. Jeżeli dobrze się przyjrzycie, zobaczycie, że T. jest tu w nie ubrana.

Nie muszę pewnie mówić, że był to ogromny błąd, myślenie tyleż naiwne, co życzeniowe. T. rosła, a problem rósł razem z nią. Wkrótce okazało się, że spacer na smyczy to dla nie mnie tylko fizyczna katorga, związana z bólem ramion i kolan, ale też sytuacja zwyczajnie niebezpieczna. T. ciągnęła jak szalona, a ja za każdym razem schodząc po schodach na betonowy placyk przed blokiem zastanawiałam się na którym stopniu roztrzaskam sobie potylicę. Była już najwyższa pora, aby zacisnąć zęby i stawić czoła problemowi.

Zaopatrzyłam się w odpowiednie książki, przeczytałam setki mniej i bardziej mądrych porad w Internecie i wzięłam się do pracy. Próbowałam zatrzymania się momentalnie, kiedy następuje napięcie smyczy. Próbowałam sadzania psa gdy jest nadmiernie podekscytowany i przeczekiwania wybuchów jego emocji. Próbowałam klikania i nagradzania luźnej smyczy i spojrzeń w moim kierunku podczas marszu naprzód. Próbowałam zawracania i maszerowania w przeciwnym kierunku, gdy pies ciągnął. Nic z tego. Syndrom lokomotywy wygrywał za każdym razem. Przez jakiś czas na spacery z T. chodziłam, używając smyczy z amortyzatorem, aby ratować swoje stawy. Po jakimś czasie złamałam się i chciałam wspomóc swoją walkę kantarem, ale P. absolutnie nie zgadzał się na takie rozwiązanie. Do tej pory trudno mi zrozumieć, dlaczego w takim razie zaakceptował obrożę półzaciskową. Byłam zdesperowana i nie zamierzałam podejmować prób zrozumienia tej dziwnej logiki. Zamiast tego, szybciutko wymierzyłam T. i zamówiłam szyty na miarę półzacisk. Kiedy paczka dotarła poczułam się bez mała, jakby otworzyły się nade mną wrota do niebios - czułam, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. Oczywiście, rzeczywistość kolejny raz musiała kopnąć mnie w tyłek i pokazać, jak bardzo się mylę. Obroża, chociaż śliczna, okazała się zupełnie nie spełniać swojej funkcji szkoleniowej: metalowe kółeczko, do którego przyczepia się smycz zamiast płynnie sunąć po materiale zatrzymywało się na szwach, co sprawiało, że półzacisk mógł służyć jedynie za zwykłą obrożę. Nigdy, poza pierwszą przymiarką, niezałożony do tej pory pałęta się po mieszkaniu, przekładany z jednego kąta w drugi. Tak oto nastąpiła moja kolejna klęska.
Stare zdjęcie, obrazujące próby nagradzania T. za trzymanie się blisko mnie. Jeżeli przyjrzycie się uważanie, zauważycie, że smycz jest napięta i muszę odciągać ramię w tył, aby hamować prącą do przodu T.

Gdzieś pomiędzy wszystkimi tymi zmaganiami zawieruszyły się pory roku: minęła jesień, szybko przeszła zima, skończyła się wiosna i nagle znów były wakacje, a co za tym idzie - kolejne wyjazdy. Myśleliśmy, że kwestię pet sitterów mamy już rozpracowaną, dlatego ze spokojnym sercem poleciałam do Londynu. Rzecz jasna, po powrocie ponownie miałam przekonać się, iż mylić się jest rzeczą ludzką, a jestem 100-procentowym człowiekiem.

Okazało się, że podczas naszej nieobecności T. odzwyczaiła się od nas zupełnie. Owszem, cieszyła się na nasz widok jak szalona, była chętna do mizianek i wspólnych zabaw, ale zupełnie zapomniała, że jest coś takiego, jak praca z przewodnikiem. O tym, jak poważna była ta amnezja najdobitniej przekonałam się w dwóch sytuacjach. Po pierwsze, gdy pod koniec sierpnia, dzień po powrocie z wakacji, stawiłam się z T. na wykupioną wcześniej weekendową szkółkę rally-o. Nasza wspólna praca wyglądała tak fantastycznie, że trenerzy poprosili nas o odejście na bok, a następnie starali się głównie nie pamiętać o naszym istnieniu. Po drugie zaś, kiedy na początku września rozpoczęliśmy regularne treningi rally-o w naszej ulubionej psiej szkole. Podczas gdy inne psy grzecznie pracowały nad podstawowymi elementami ja musiałam walczyć o każdą sekundę uwagi T., która mniej więcej raz na kwadrans zauważała, że jestem gdzieś na drugim końcu smyczy i raczyła obdarzyć mnie tyleż krótkim, co poirytowanym spojrzeniem.
Zdjęcie ze szkółki rally-o, pokazujące, jak wiele byłam w stanie zrobić z T. Smycz owinięta wokół nóg to nie fanaberia, ale ratunek dla rąk w chwilach, gdy pies stwierdza, że nagle musi być gdzieś tam, daleko.

Ów koszmar - bo nie czarujmy się, tamta godzina zajęć była dla mnie istnym koszmarem - był momentem przełomowym. Znowu podjęłam walkę. Po pierwsze, bardzo pomogło mi wspaniałe, indywidualne podejście naszej trenerki. Całe zajęcia była w stanie nie tylko skupiać się na kursantach, którzy potrafili ze swoimi psami coś zrobić, ale też na naszej zdesperowanej drużynie, szukając wciąż nowych sposobów na przyciągnięcie uwagi T. Po drugie, powiedziałam sobie, że jeżeli teraz nie przepracuję tego wszystkiego z rudą to nienawidzę ją i umrę z frustracji, bo przecież T. jest miłością mojego życia. Syndrom lokomotywy, wspierany przez zespół chronicznej dekoncentracji i ja stanęliśmy na ringu.

Na trzecich zajęciach, a więc dwa tygodnie później, T. była zupełnie innym psem. Taka zmiana wymagała jednak sporej ingerencji w codzienną rutynę i systematycznej pracy, o której będziecie mogli przeczytać za tydzień.


Zdjęcie ze szkółki rally-o dzięki uprzejmości czytelnika o pseudonimie Jabol.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...