piątek, 30 stycznia 2015

Obiwarsztaty z Team Spirit: chodzenie przy nodze

Kiedy na Facebooku zobaczyłam, że w weekend 10-11 stycznia klub Team Spirit szykuje warsztaty z technik chodzenia przy nodze oraz zmian pozycji od razu pomyślałam, że takiej okazji przepuścić nie mogę. Z wydarzenia nie wynikało, żeby spotkanie było przeznaczone jedynie dla klubowiczów, a spora liczba chętnych spoza szeregów Team Spirit zachęciła mnie do działania. Natychmiast odezwałam się do prowadzącej, Jagny Nowotarskiej, by zgłosić swój udział.

Początkowo moja radość nie znała granic. Potem, dla kontrastu, wpadłam w panikę. Bo jak to możliwie, żeby mój szalony seter odnalazł się w stadzie obikujących, zakochanych w pracy borderów? Wbrew moim obawom, w zajęciach uczestniczyły nie tylko psy rasy border collie, chociaż i tak mocno rzucałyśmy się w oczy wśród samych przedstawicieli pierwszej grupy FCI. Nie uprzedzajmy jednak faktów i przyjrzyjmy się temu, co działo się jeszcze przed rozpoczęciem imprezy.

Od momentu paniki wobec warsztatów miałam mocno mieszane uczucia. Z jednej strony, byłam świadoma tego, że możliwości koncentracji T. znacznie wzrosły od czasu ostatniej kompromitacji naszej psio-ludzkiej drużyny. Z drugiej natomiast, skupienie jej na mnie podczas pierwszego w życiu pobytu na hali ze sztuczną trawą, wśród innych psów i ludzi, z którymi można się witać w nieskończoność uznałam za zadanie praktycznie niemożliwe do wykonania.

Nie zamierzałam jednak rezygnować, zaczęłam natomiast zastanawiać się, jak mogłabym ułatwić T. stojące przed nią zadanie. Pierwszym krokiem było ponowne odezwanie się do Jagny i sprawdzenie, czy na hali można pojawić się wcześniej, tak aby pies mógł sobie wszystko dokładnie powąchać. Ostatecznie, plan ów, niestety, nie wypalił. Drugą kwestią był dojazd na miejsce. Hala Team Spirit znajduje się na Mokotowie, co w normalnych warunkach oznacza dla nas konieczność spędzenia ok. 30 minut w tramwaju. Bardzo chciałam T. oszczędzić tej przyjemności, wiedząc, że po wyjściu z transportu publicznego ma zwykle wielką ochotę na swobodne bieganie, które, rzecz jasna, na hali nie wchodziło w grę. W tym wypadku rozwiązanie okazało się proste: na warsztaty pojechałyśmy taksówką. Kierowca nie był zbyt szczęśliwy musząc dowieźć nas na miejsce - padało, zatem obie byłyśmy całe mokre. Trochę poburczał, ale w końcu wpuścił nas do samochodu i pognałyśmy w nieznane. Zainteresowanych kwestią wożenia psów taksówkami informuję, że ta była zrzeszona w korporacji Taxi Grosik i trzeba było dopłacić 10 zł za combi (pies podróżował w bagażniku). Ostatnim ułatwieniem było zostawienie w domu P., który początkowo miał towarzyszyć nam w roli fotografa. Doszliśmy do wniosku, że T. będzie się łatwiej skupić, jeżeli nie będzie musiała pilnować, gdzie co chwilę znika jej drugi człowiek. Jak się domyślacie, z tego względu z warsztatów nie mam żadnych zdjęć. O tym, że na zajęcia przyjechałam zaopatrzona w ilość smaków, na której normalny pies zapewne byłby w stanie przepracować kilka miesięcy zapewne nie muszę wspominać.
To tylko zdjęcie poglądowe, na dodatek zrobione post factum. W rzeczywistości było tego dużo więcej!

***

Pierwsza tura warsztatów - chętnych było tak wiele, że podzielono ich na 3 grupy, po półtorej godziny każda - rozpoczynała się o 16. Jako, że Ruda Drużyna trafiła właśnie do pierwszej grupy, na hali byłyśmy około 15.50, T. miała więc parę chwil na pokręcenie się po sztucznej trawie i kilka aż nadto entuzjastycznych niuchnięć.

Warsztaty zaczęły się krótkim wykładem Jagny na temat nauki trudnej sztuki chodzenia przy nodze oraz zaprezentowaniem tej umiejętności w wykonaniu jej suczki BC, Tekli. Chwilę później wszyscy przystąpili do ćwiczeń ze swoimi czworonogami, prowadząca zaś monitorowała pracę poszczególnych zespołów, doradzała, podpowiadała, poprawiała.

Kiedy podeszła do nas po pierwszy T. wpadła w pełen miłości i entuzjazmu amok, który chyba nawet zdołał Jagnę nieco zadziwić. Za jej radą porzuciłam próby ustawienia psa we właściwym miejscu, z łopatką na wysokości mojego kolana, a zamiast tego zaczęłam ćwiczyć z T. samokontrolę z przepychaniem. Nie tylko w miarę szybko zdołała się uspokoić, ale też zaczęła po jakimś czasie zaczęła naprawdę ładnie pracować. Jako, że - podobnie zresztą, jak inne obecne na warsztatach psy - pozycję przy nodze miała utrwalaną w siadzie, zamiast stać uparcie siadała, miałyśmy więc pewien problem z ćwiczeniem tego elementu, świetnie z kolei - ku mojemu zaskoczeniu! - szło jej dostawianie do nogi. Usłyszałam nawet, że bestia szybko łapie, kiedy już uda się jej skoncentrować na zadaniu, ha! Aby jeszcze bardziej dać rudej w kość Jagna zaproponowała mi, żebym została dłużej i poćwiczyła również z drugą grupą. W naszym przypadku ćwiczenia sprowadzały się przede wszystkim do utrwalania właściwej pozycji u psa oraz odpowiedniego miejsca nagradzania u pańci - chodzenia przy nodze w stanie czystym właściwie nie było, ale wcale mnie to nie dziwi. To jeszcze nie ten etap, od bycia prawdziwym obidogiem T. dzielą po prostu lata świetlne. Mimo to - po tym, jak w sumie na hali spędziłyśmy około 2,5 godziny - mózg rudej ostatecznie wyparował uszami.

Muszę przyznać, że jestem z T. całkiem zadowolona. Kiedy już udało się jej skupić, bardzo ładnie pracowała, ignorując zarówno ludzi, jak i inne obecne na hali psy (również te nagradzane zabawką w bardzo entuzjastyczny sposób). Co więcej, gdy miałam okazję przez chwilę poćwiczyć z Teklą, T. dzielnie zniosła powarkiwania borderki, której nie podobało się, że inny pies nagle znalazł się “w ręku” jej przewodniczki. Warsztaty były dla T. przede wszystkim okazją do ćwiczenia koncentrowania się na pracy w ogromnych rozproszeniach, dla mnie natomiast lekcją tego, jak uczyć od zera typowo obedience’owego równania. Trudno mi powiedzieć, czy Ruda Drużyna osiągnie kiedyś ten poziom, z pewnością jednak wszystko, czego się dowiedziałam przyda się nam pod kątem zarówno rally-o, jak i życia codziennego.

***

Dobiegł już końca konkurs "Pasjonująca lektura". Wszystkim uczestnikom jestem niezmiernie wdzięczna za nadesłane odpowiedzi - dzięki nim wiem, jaka tematyka najbardziej Was interesuje. Mam nadzieję, że już niedługo będziecie mogli przeczytać na blogu teksty, o których wspominaliście w swoich konkursowych pracach. Tymczasem jednak, pora ogłosić zwycięzcę. Moje szczere gratulacje oraz nagroda wędrują do... Klaudii i jej czworonożnego przyjaciela imieniem Miloł!
O czym można przeczytać na blogu idealnym? Pytanie to jest bardzo ciekawe, jednakże z przykrością muszę stwierdzić, że nie ma na nie odpowiedzi. Dlaczego? Dlatego, że blog idealny zwyczajnie nie istnieje. Widnieje w czeluściach internetu wiele fantastycznych blogów, którym do ideału bardzo jest blisko, jednakże tego jednego, jedynego nie ma. Jest to jednak paradoksalnie rzecz pozytywna, gdyż coś, co idealne nie jest, ma szansę na nieprzerwany rozwój, dążenie do bycia lepszym, co wydaje mi się dużo bardziej interesujące, niż tworzenie czegoś, czego w żaden sposób nie da się już ulepszyć, poprawić. Rzeczą niewątpliwie fascynującą jest obserwować ów rozwój.

Pytanie postawione na początku skłania jednak do myślenia nad tym, o czym lubimy czytać, co najbardziej w tekstach blogerów sobie cenimy. I na to pytanie z chęcią odpowiem. Największą przyjemność i pożytek mojemu psu przynoszą posty dotyczące tematyki spędzania z nim czasu wolnego. Mam tu na myśli raczej nie same miejsca typu przyjazne psom kawiarnie itd., lecz czynności, jakie możemy z naszym pupilem wykonywać i które urozmaicą nam spacer czy nudne, deszczowe dni. Pomysły na zabawy, ćwiczenia, sztuczki są tym, co przyciąga moją uwagę. najmocniej. Cenię sobie również teksty dotyczące miejsca psa w przestrzeni publicznej, których i u Was nie zabrakło.

Kończąc swą wypowiedź, chciałabym serdecznie podziękować za wszystkie ciekawe, wnoszące coś do mojego i Myszastego Potwora teksty i życzyć weny na kolejny rok, a najlepiej na wiele, wiele lat!

photo credit: newkidfish (Cathy A) via photopin cc

piątek, 23 stycznia 2015

Każdemu według jego potrzeb

Zupełnie nie planowałam tego tekstu, jednak poczułam się dotknięta zamieszaniem, jakie wywołało zdjęcie seterki irlandzkiej ze szczeniętami opublikowane na fanpage'u Psia mać! Nie kupuj od pseudohodowców. Na tyle, że wczoraj w nocy zamiast spać, siedziałam przed laptopem.

***

Niedawno na fanpage’u inicjatywy Psia mać! Nie kupuj od pseudohodowców rozgorzała zażarta dyskusja na temat rozmnażania psów rasowych. Punktem zapalnym było zdjęcie suki setera irlandzkiego z ogromnym, liczącym aż 19 szczeniąt miotem urodzonym w 2009 roku. Suki, pochodzącej z renomowanej, belgijskiej hodowli, mogącej poszczycić się nie tylko rejestracją FCI, lecz również długoletnią tradycją i doświadczeniem. Patrząc na fotografię kondycji tak szczeniąt, jak i psiej matki nie można było określić inaczej niż “bardzo dobra”. Bez wątpienia stała za tym niewyobrażalna praca hodowcy, który przecież musiał aktywnie uczestniczyć w karmieniu licznego przychówku. Z 19 szczeniąt przeżyło 18, a sukces ów - z pewnością okupiony ogromem wysiłku i wyrzeczeń - zasługuje jedynie na podziw.
Czy suce i szczeniętom na zdjęciach dzieje się krzywda?
Tymczasem zdjęcie zestawiono z plakatem, przedstawiającym sukę do granic możliwości wyeksploatowaną, zmuszoną do urodzenia i odkarmienia miotu w skandalicznych warunkach. Postawienie znaku równości pomiędzy tymi dwiema psimi matkami rozpoczęło wymianę zdań, obracającą się się wokół hodowli zwierząt rasowych, w której udział brały osoby popierające inicjatywę - lubiące stronę Psia mać! na Facebooku. Wydawać by się mogło, że jej uczestnicy to ludzie o dość jednolitych poglądach: takie, którym zależy przede wszystkim na dobrostanie zwierząt, a zatem takie, które szybko i bez problemu dojdą do porozumienia. Nic bardziej mylnego. Byłam przerażona poziomem nienawiści, wylewającej się z komentarzy. Nienawiści, która mimo że w dyskusji nie brałam udziału, była skierowana również pod moim adresem. Wygląda bowiem na to, że teraz posiadanie psa rasowego to zbrodnia, a każdy kto ją popełnił, powinien natychmiast posypać głowę popiołem, oddać wszystkie oszczędności na cele charytatywne (najlepiej - lokalne schronisko), a następnie ruszyć na kolanach do Częstochowy. Czy tak?

Nie!

To, że świat nie jest czarno-biały jest dla mnie oczywiste. Nie potrafię zrozumieć, jak można nie dostrzegać różnicy pomiędzy pseudohodowlą, a hodowlą z prawdziwego zdarzenia. Taką, która nie tylko jest zarejestrowana w ramach struktur FCI, ale przede wszystkim zapewnia zarówno dorosłym psom, jak i szczeniętom doskonałe warunki bytowe oraz opiekę weterynaryjną na najwyższym poziomie. To tak, jakby postawić znak równości pomiędzy znanym i lubianym schroniskiem w Korabiewicach, a pierwszą lepszą gminną umieralnią, której jedynym zadaniem jest pozbywanie się bezdomnych zwierząt - nieważne, w jaki sposób.

Wydawało mi się, że inicjatywa Psia mać! Nie kupuj od pseudohodowców powstała w celu edukowania miłośników psów rasowych, którzy jeszcze nie mają odpowiedniej orientacji w świecie kynologicznym. Pokazania im, czym jest pseudohodowla i jak w odpowiedzialny, świadomy sposób nabyć rasowe, rodowodowe szczenię z pewnego źródła. O tym zresztą zdają się świadczyć informacje zawarte na stronie internetowej psia-mac.pl. Bo przecież posiadanie rasowego zwierzęcia to nic złego - pod warunkiem, że zostało ono wyhodowane w legalny, przemyślany sposób.
Zamiast stanąć w obronie hodowców z prawdziwego zdarzenia administracja jeszcze zaostrza sprawę.
Czy to na pewno hodowcy nie rozumieją idei inicjatywy?

Muszę przyznać, że mam żal do osób zawiadujących facebookową stroną Psia mać! Nie kupuj od pseudohodowców. Chcę wierzyć, że mieli dobre intencje, a zamieszczając felerne zdjęcie nieco zagalopowali się w walce o lepsze jutro. Wątpliwości budzą jednak ich dalsze działania, związane z opisaną sprawą. Nie rozumiem, dlaczego nie ukrócili z każdą chwilą coraz bardziej zaogniającej się dyskusji, której jedynym efektem było antagonizowanie środowiska odpowiedzialnych, świadomych właścicieli psów, a zamiast tego doprowadzili do jeszcze większego zaostrzenia wspomnianej wymiany zdań. Ufam, że zarówno miłośnicy konkretnych ras i hodowcy oraz miłośnicy kundelków mają wspólny cel, a celem tym jest zapobieganie bezdomności psów, ich cierpieniu i bezmyślnemu rozmnażaniu, związanemu z aktualną modą. Aby go realizować jedyni przyjmując czworonoga do swojej rodziny zdecydują się skierować swoje kroki do schroniska, inni zaś do hodowli - takiej prawdziwej.

Każdemu według jego potrzeb.


piątek, 16 stycznia 2015

Trend z seterem kończy rok!

Blog Trend z seterem powstał 17 stycznia 2014, zatem jutro minie dokładnie rok od momentu, kiedy na tej stronie pojawił się pierwszy wpis! Muszę przyznać, że wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak rozległa jest psia blogosfera. Nie spodziewałam się też, że tak wiele osób będzie zainteresowanych tym, co mam do powiedzenia w kwestii czworonogów. Tymczasem, podczas tego roku blog zdołał rozwinąć się, kilkukrotnie przekraczając moje oczekiwania i zyskując ponad 350 polubień na Facebooku, ponad 30 obserwatorów oraz prawie 40 tysięcy wyświetleń. W tym czasie udało mi się nie tylko utrzymać początkowo zakładaną częstotliwość publikowania wpisów (w każdy piątek), ale nawet ją przekroczyć. Dotychczas pod szyldem Trendu z seterem ukazały się aż 63 teksty! Pozwólcie, że przypomnę te, Waszym zdaniem, najbardziej interesujące.

5 najpopularniejszych tekstów:

  1. 5 mitów o posiadaniu psa
  2. 5 najfajniejszych filmów o psach
  3. P.I.E.S., czy pies?
  4. Otwarcie Wilanów Dog Park
  5. Wybieg dla psów przed Ogrodem Krasińskich

5 najczęściej komentowanych tekstów:

  1. Otwarcie Wilanów Dog Park
  2. Psiknik, czyli pierwsza wyprawa na Białołękę
  3. T., jak Pańcine Załamanie Nerwowe
  4. Psiarna dziura w portfelu
  5. Psiodpowiedzialność
Niezwykle cieszy mnie obecność wpisu P.I.E.S., czy pies? w pierwszym zestawieniu, uważam bowiem, że to najważniejszy tekst, jaki ukazał się na blogu - nie ukrywam, iż chciałabym, aby wraz z drugą częścią dotarł do jak największej liczby osób. Po cichu liczę na to, że walka o zwiększanie świadomości społecznej w kwestii miejsca psów w przestrzeni publicznej sprawi, że kiedyś moje życie stanie się odrobinę łatwiejsze. Na razie zaś jest ono - również dzięki blogowi - znacznie ciekawsze niż niegdyś. Prowadzenie Trendu z seterem sprawiło, że poznałam trochę ciekawych, zapsionych ludzi i głębiej weszłam w świat kynologii. Blog okazał się także doskonałym narzędziem motywującym do spędzenia czasu z T. w interesujący sposób - podejmowania nowych aktywności, zwiedzania ciekawych miejsc i podróżowania po mieście. Tak trzymać!

Jaka przyszłość czeka Trend z seterem? Co przyniesie nam 2015 rok? Mam nadzieję, że mnóstwo pozytywnych, ekscytujących wydarzeń. W tej chwili jednak, zamiast patrzeć w przyszłość, chciałabym spojrzeć w przeszłość i podziękować wszystkim Czytelnikom, którzy przez cały długi rok byli z nami, ciesząc się z naszych sukcesów i łącząc w bólu, kiedy upadałyśmy. Dziękuję! I mam nadzieję, że zostaniecie z nami co najmniej przez kolejny rok!

By uczcić tę dla mnie niezmiernie ważna datę przygotowałam mały konkurs. Liczę na to, że będziecie się dobrze bawić i jednocześnie podpowiecie mi, w jakim kierunku powinnam rozwijać bloga.


Konkurs “Pasjonująca lektura”


1. Konkurs trwa od 16 do 28 stycznia 2015 roku.

2. Aby wziąć udział w konkursie należy wysłać maila z tematem “Konkurs” na adres trendzseterem [małpa] gmail [kropka] com, w którym napiszesz o czym, Twoim zdaniem, można przeczytać na idealnym blogu o psiej tematyce.

3. Jury w składzie D. oraz P. wybierze najciekawszą propozycję. Pamiętaj, liczy się inwencja twórcza!

4. Zwycięzca otrzyma w nagrodę książkę Turid Rugaas “Sygnały uspokajające” oraz trofeum w postaci ringówki, w której T. zaliczyła swój wystawowy debiut! To nie byle jaki gadżet - skórzana ringówka zdecydowanie przyniosła nam szczęście, bo mimo braku wystawowego obycia T. otrzymała ocenę doskonałą.

5. Biorąc udział w konkursie wrażasz zgodę na publikację swojej odpowiedzi konkursowej wraz z pseudonimem lub imieniem i inicjałem nazwiska na stronie trendzseterem.blogspot.com lub/i na profilu Facebookowym Trend z seterem.

6. Aby wziąć udział w konkursie nie musisz lubić Trendu z seterem na Facebooku, ale jeżeli klikniesz like będzie mi bardzo miło.

photo credit: smcgee via photopin cc

piątek, 9 stycznia 2015

Jak zapobiec zaginięciu psa?

Za nami Sylwester. Dla ludzi okazja do hucznego świętowania, dla wielu psów z kolei czas ogromnego stresu ze względu na powszechne wykorzystywanie petard i fajerwerków. Jak co roku 1 stycznia psie zakątki Internetu zapełniły się ogłoszeniami o zaginionych czworonogach, które przestraszone hukiem wystrzałów uciekły swoim opiekunom. Niestety, psy gubią się nie tylko w okolicach Nowego Roku. Doroczna sylwestrowa kanonada z pewnością zwiększa liczbę uciekinierów, jednak prawda jest taka, że o zaginionych czworonogach słyszymy przez cały rok. Taka sytuacja to ogromna tragedia - zarówno dla psa, który musi jakoś poradzić sobie w często niebezpiecznym terenie, jak i dla właściciela, który za wszelką cenę stara się odnaleźć zgubę. Zamiast mierzyć się z koniecznością przeszukiwania okolicznych schronisk, rozwieszania ogłoszeń i puszczania wici w Internecie warto po prostu zadbać o to, aby psa nie zgubić. Bo łatwiej jest zapobiegać niż leczyć. Jak w takim razie zapobiec zaginięciu psa? Wbrew pozorom, to wcale nie jest jakaś wyjątkowo trudna sztuka.

W życiu bywa różnie, prawda jest jednak taka, że rzadko znajdujemy się w sytuacjach ekstremalnych, niemożliwych do przewidzenia i opanowania, a co za tym idzie większość zaginionych psów od swoich opiekunów odłącza się ze względu na niefrasobliwość tych ostatnich. Może to i smutne, ale niestety prawdziwe. Stąd, aby zapobiec zaginięciu czworonożnego przyjaciela należy po pierwsze wzmóc swoją czujność, a po drugie uświadomić sobie, że na bezpieczeństwo psa w trudnych sytuacjach pracuje się codziennie, przez cały rok. O co dokładnie chodzi? Spieszę z wyjaśnieniami.


Bezcenne bezpieczeństwo

Na początek, należy zadbać o to, aby pies był odpowiednio oznakowany i zawsze, kiedy wychodzi na zewnątrz miał na sobie obrożę lub szelki z adresówką, zawierającą numer telefonu właściciela. Dobrze jest przed zakupem wspomnianych gadżetów upewnić się, że te, które wybraliśmy są nie tylko ładne, ale również wytrzymałe i funkcjonalne - tak, aby na przykład w trakcie ataku paniki pies nie zdołał wysunąć się z obroży, czy szelek. Adresówkę trzeba wybierać równie uważnie. Powinna być wytrzymała i wyraźna, a co najważniejsze - mocno przytwierdzona do szelek lub obroży, tak, aby czworonóg nie zostawił jej za sobą na pierwszym lepszym krzaku. Niestety, popularne metalowe kółka mają zaskakująco małą wytrzymałość, co udowodniła T., trzykrotnie gubiąc swoją adresówkę podczas zwykłego spaceru. Zdecydowanie lepiej sprawdza się opaska zaciskowa zwana trytytką. Ów kawałek plastiku ma niewyobrażalną wręcz wytrzymałość i używając go, można być prawie pewnym, że raz zamocowana rzecz na zawsze pozostanie na swoim miejscu.
Każdorazowe ubierania psa w szelki/ obrożę z adresówką, kiedy wychodzi na zewnątrz jest ważne z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, jeżeli zdarzy się, że pupila coś przestraszy i rzuci się on do ucieczki, ale będzie “w coś ubrany” są większe szanse, że komuś uda się go złapać. Po prostu szelki lub obroża sprawiają, że jest o co zaczepić palce. Druga sprawa to wszechobecna technologia. Obecnie mało kto spaceruje bez telefonu komórkowego, zatem prawie każdy, kto spotka na swojej drodze zagubionego psa z adresówką może od razu zadzwonić do opiekuna zwierzęcia. W ekstremalnych przypadkach czworonóg może nawet nie zorientować się, że odłączył się od przewodnika! Warto o tym pamiętać, wychodząc na “szybkie siku, na które nie potrzeba nawet obroży”.
Podstawowe środki bezpieczeństwa: mocna obroża z adresówką, zamocowaną trytytką.

Szelki i obroża mają jedną podstawową wadę - można je zdjąć, dlatego warto także psa zaczipować. Czip to niewielki układ scalony, wielkością odpowiadający mniej więcej ziarenku ryżu, który wszczepia się zwierzęciu pod skórę. Znajduje się na nim specjalny numer, dzięki któremu można odnaleźć dane właściciela czworonoga, takie jak imię i nazwisko, adres zamieszkania oraz numer telefonu. Ogromną zaletą czipu jest to, że nie da się go zgubić, a samo czipowanie jest prostym i niezbyt drogim zabiegiem. Dodatkowo, w większych miastach często organizowane są akcje darmowego czipowania psów i kotów. Niestety, czipowanie ma także wady. Przede wszystkim, decydując się na zaczipowanie pupila trzeba pamiętać, że aby czip spełniał swoją funkcję zwierzak musi być zarejestrowany w jakiejś bazie danych. Wbrew pozorom, nie jest to sprawa oczywista - bywa, że psiak spaceruje po mieście z pustym czipem, który w razie ucieczki zwierzaka nie będzie żadną pomocą w odnalezieniu właściciela. W Warszawie, w przypadku czipowania na koszt Urzędu Miasta czworonogi rejestrowane są w bazie Safe Animal, jednak cała procedura może trwać kilka tygodni. W przypadku czipowania na własny koszt, opiekun zwierzęcia musi zapłacić za rejestrację w bazie. Wadą czipa jest też to, że jego zawartości nie można przeczytać gołym okiem. Aby zapoznać się z danymi zakodowanymi na czipie potrzebny jest specjalny czytnik - w takie urządzania wyposażone są zazwyczaj lecznice weterynaryjne.

W przypadku psów rasowych identyfikację zguby umożliwia również znajdujący się na lewym uchu lub w pachwinie tatuaż. Składa się on z litery, oznaczającej oddział Związku Kynologicznego w Polsce na terenie którego szczenię przyszło na świat oraz z szeregu trzech cyfr - numeru porządkowego szczenięcia danej rasy w danym oddziale. Tatuaż odsyła więc przede wszystkim do hodowli - umożliwia identyfikację psa, ale w przypadku zwierząt pochodzących z jednego końca kraju, a mieszkających na drugim informacje odczytane z tatuażu mogą wprowadzić pewne zamieszanie. Nie warto więc w pełni polegać na tej opcji, szczególnie, że z czasem tatuaż może stać się trudny do rozszyfrowania.
T., jak widać, ma tatuaż na uchu.


Spacerowy rozsądek

Przykro mi to mówi, ale z moich obserwacji wynika, że wielu właścicieli psów podczas spacerów zachowuje się nieodpowiedzialnie, czasem wręcz doprowadzając do sytuacji, które zagrażają bezpieczeństwu pupila. Tymczasem dobrze jest podczas wszystkich spacerów stosować zasadę ograniczonego zaufania - zarówno wobec ukochanego pupila, jak i wobec innych ludzi.

Ograniczone zaufanie do psa to dla mnie nie wprowadzanie go w sytuacje potencjalnie bardzo niebezpieczne lub mogące wywołać ogromny strach. Brzmi poważnie, chodzi jednak o rzecz niezwykle prostą, mianowicie podchodzenie do czworonoga z pewną dozą zdrowego rozsądku. T. nie ma reakcji na strzał i zwykle ignoruje wszelkiego rodzaju wybuchy, bez względu na ich natężenie. Zdarzyło się nawet, że na spacerze zaskoczył nas pokaz sztucznych ogni - ja odrobinę się zdenerwowałam, niepewna, jak mój pies zareaguje na takie atrakcje, T. zaś nawet nie zauważyła, że w okolicy dzieje się coś, czego mogłaby się przestraszyć. Mimo to, w Sylwestra nie została spuszczona ze smyczy na żadnym spacerze - na wszelki wypadek. Podobnie nie zwalniam jej ze smyczy w pobliżu ulicy, czy nie pozwalam, aby bawiła się z każdym psem, jaki się na nas napatoczy, kontroluję jego aktywność podczas spaceru i nie spuszczam z niej oka.

Podobnie wygląda kwestia ograniczonego zaufania do ludzi. Nie wyobrażacie sobie, że ktoś może rzucić w psa petardą? Albo złośliwie odwiązać smycz, kiedy pupil zostanie sam pod sklepem? Kopnąć psa? Ukraść go i sprzedać do pseudohodowli? Takie rzeczy się zdarzają. Niestety, wcale nie rzadko. Nie warto ryzykować dla zaoszczędzenia kilku minut. Każdy pies - bez względu na rasę, wielkość, temperament i stopień posłuszeństwa - pozostawiony przez właściciela bez jakiegokolwiek nadzoru jest narażony na niebezpieczeństwo. Psy rasowe lub w typie rasy mogą paść ofiarami kradzieży, z kolei wszystkie czworonogi mogą spotkać z agresją ze strony innych zwierząt i ludzi, stać się ofiarami głupich kawałów, czy zabaw wracających z imprezy podbitych dowcipnisiów. Każdy właściciel, który zostawił swojego psa bez opieki i następnie nie zastał go na miejscu po powrocie jest winien nieszczęściu, które spotkało jego zwierzę. Dlatego zawsze, na każdym spacerze powinna obowiązywać żelazna zasada: spacer to czas, który w 100% poświęcamy psu, a zatem nie może się on odbywać przy okazji wyjścia do sklepu, banku, czy na pocztę.
Ten kolaż to tylko kropla w morzu podobnych ogłoszeń.


Budowanie relacji

Jak wspominałam na początku tekstu, na bezpieczeństwo psa opiekun pracuje wraz ze zwierzęciem przez cały rok. Wszystkie wymienione wyżej metody oznakowywania psów są bez wątpienia ważne i szalenie pomocne, kiedy dojdzie do tragedii, lepiej jednak skutecznie zadbać o to, aby nigdy nie doszło do zaginięcia czworonoga. Moim zdaniem, do osiągnięcia tego celu znacznie bardziej niż dobra, mocna smycz i obroża przydadzą się wzajemne zaufanie psa i jego przewodnika oraz ich zdrowa, pozytywna relacja.

Zarówno w przypadku szczeniąt, jak i dorosłych psów już od pierwszych dni spędzonych z pupilem warto poświęcić wiele uwagi socjalizacji, czyli zapoznawaniu czworonoga z nowymi zjawiskami i sytuacjami. Dzięki temu, kiedy przyjdzie mu w przyszłości zmierzyć się z czymś nowym i strasznym powinien znieść to lepiej niż osobnik “chowany pod kloszem”. Podczas całego procesu dobrze jest uważnie obserwować reakcje psa, aby zorientować się, jak reaguje na potencjalne stresory - które są mu obojętne, a które wywołują niepokój. Trzeba przy tym zdać sobie sprawę, że unikanie tych ostatnich to kręcenie na siebie bicza. Zamiast chronić psa przed kontaktem z tym, co wywołuje u niego strach lepiej spróbować przepracować z nim jego lęki. To wprawdzie długi i męczący proces, jednak naprawdę warto poświęcić czas i energię, by zwierzak stał się bardziej pewny siebie, spokojniejszy i po prostu bardziej dostosowany do codziennego życia w mieście.

Kolejna kwestia to poznanie swojego psa pod kątem instynktów oraz zachowania w nowych miejscach. Są osobniki, które na nieznanym terenie kompletnie głuchną i dopóki nie powąchają każdego, najmniejszego nawet źdźbła trawy nic do nich nie dociera. Są i takie, które pewnie czują się jedynie w swoim ulubionym parku, z kolei w nieznanym miejscu trzymają się blisko przewodnika i są doskonale odwoływalne. Zdarzają się psy, które zachowują się wzorcowo dopóki nie poczują zapachu zwierzyny. W przypadku T. różnicę zachowania w zależności od tego, gdzie idziemy na spacery widać bardzo wyraźnie. Na Polu Mokotowskim, które jest jej doskonale znane, nie waha się odbiegać daleko ode mnie - często zupełnie tracę ją z oczu. Natomiast, kiedy jedziemy na spacer w nowe miejsce nawet gdy wokoło jest mnóstwo szalenie interesujących, nowych zapachów trzyma się bliżej swoich ludzi. Dobrze jest mieć świadomość, jaki typ psa mieszka z nami pod jednym dachem i na podstawie wymieniowych wyżej zachowań podczas spaceru decydować, czy zwolnienie ze smyczy w danym miejscu to na pewno dobry pomysł. Zgodzicie się chyba, że spuszczenie w lesie psa myśliwskiego, który w obliczu zapachu zwierzyny kompletnie lekceważy polecenia przewodnika i po prostu rzuca się w pogoń to proszenie się o kłopoty.

W tym miejscu dochodzimy do sprawy absolutnie kluczowej dla każdego psa i jego przewodnika - nauki przywołania. Komenda “do mnie” to najważniejsza umiejętność, jaką nie tyle może, ale wręcz musi opanować każdy czworonóg. Niestety, często łatwiej jest psa nauczyć tysiąca skomplikowanych, widowiskowych sztuczek niż wracania na zawołanie w każdej sytuacji. Często nauka przywołania okazuje się prawdziwą katorgą: długie miesiące spacerowania na niewygodniej, wiecznie plączącej się linie treningowej, obtarte i ubrudzone smakołykami ręce to coś, co potrafi skutecznie zniechęcić do prowadzenia edukacji w tym zakresie. A nie powinno. Bo, trzeba powiedzieć sobie jasno, przywołanie wypracowane na 101% może kiedyś psu uratować życie. Obroża, szelki oraz smycz - nawet te wyprodukowane przez najbardziej solidną firmę - mogą okazać się zawodne. Gdy obroża się rozepnie, smycz zerwie lub pęknie karabińczyk przywołanie to jedyne, co może utrzymać psa przy przewodniku. Jednocześnie, właściciel, który jest pewien, że jego pupil wróci do niego na komendę może pozwolić swojemu psu na więcej swobody podczas spacerów. Zatem perfekcyjne przywołanie zapewnia więcej komfortu obu członkom zespołu człowiek-pies.

Z pewnością znajdą się osoby, twierdzące, że danego psa po prostu nie da się nauczyć przychodzenia na komendę, bo to przedstawiciel jednej z niezależnych ras północnych lub wyżeł z bardzo silnym instynktem łowieckim. Co wtedy? Czy spacerowanie wyłącznie na smyczy jest dobrym rozwiązaniem? Na podstawie własnych doświadczeń mogę powiedzieć, że rasa to tylko wymówka. Może dość przekonująca, ale jednak wymówka. T., seter irlandzki z naprawdę silnym instynktem łowieckim, zdołała opanować sztukę meldowania się przy mnie na komendę, mimo że były momenty, kiedy zaczynałam tracić nadzieję, a nauka zajęła naprawdę sporo czasu i tak naprawdę wciąż trwa. Biorąc pod uwagę wszystkie moje przygody z T., o których pisałam na blogu czuję się uprawiona do tego, by napisać: zawsze się da, ale czasem trzeba w naukę włożyć naprawdę wiele wysiłku. Jednocześnie uważam, że o ile można ze względu na zbyt duży nakład koniecznej pracy zrezygnować z nauczenia psa ósemki tyłem, o tyle z nauki przywołania nie powinno się rezygnować nigdy. Wieczne prowadzanie psa na smyczy również nie wydaje się dobrym pomysłem. Widziałam nigdy nie zwalniane ze smyczy czworonogi, które gdy udało im się jakimś cudem wyrwać smycz z ręki opiekuna dostawały amoku, zachłyśnięte nagle zdobytą wolnością. W ten sposób znów wracamy do nauki przywołania.

Na koniec chciałabym podkreślić pewną kwestię - coś, co uważam za niemal równie ważne, jak wypracowanie perfekcyjnego przywołania. Pies to nie tylko fizjologiczne spacery i pełna miska. To wspólna zabawa z pupilem, wygłupy w parku, mizianki i oglądanie telewizji na kanapie. Każdego dnia, świadomie lub nie, budujemy z psem pewną relację. Warto zadbać o to, aby każda cegiełka, którą dokładamy do tej budowli kojarzyła się zwierzakowi pozytywnie - tak, aby wiedział, że w swoim człowieku zawsze znajdzie oparcie. Mój pies, kiedy się boi ucieka do mnie. A Twój?


Jak zapobiec zaginięciu psa?
  • identyfikacja: adresówka, czip, tatuaż;
  • ograniczone zaufanie do psa i innych ludzi;
  • nauka przywołania;
  • budowanie pozytywnej relacji. 

niedziela, 4 stycznia 2015

Warszawskie spotkanie psiarzy

Ta niedziela spędzoną w niezbyt interesujący sposób sobotę zrekompensowała T. z nawiązką. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że dzień ów przyniósł aż nadmiar wrażeń, najpierw bowiem T. biegała po Polu Mokotowskim, później przez godzinę dzielnie ćwiczyła na treningu, następnie zaś uczestniczyła w zorganizowanym przez autorkę bloga Przez świat z labradorem Warszawskim spotkaniu psiarzy. Przyznacie sami, że to całkiem sporo atrakcji.

Warszawskie spotkanie psiarzy odbyło się w niedzielę 4 stycznia na Polu Mokotowskim. Na słynnej już psiej łączce, położonej na tyłach pubu Marylin zgromadził się niewielki tłumek psów i ich przewodników. My na miejsce dotarliśmy nieco spóźnieni, prosto z placu treningowego. Muszę przyznać, że w drodze na psią łączkę towarzyszyły mi dość czarne myśli: na Facebooku swoją obecność zdeklarowało dokładnie 100 osób, toteż spodziewałam się, że na miejscu zbiórki zastanę co najmniej czworonożny czas apokalipsy. Wiatr i chłód zdołały jednak odstraszyć trochę chętnych, więc liczba przybyłych na zlot ludzi i psów była akurat w sam raz.
W drodze na spotkanie też można się pobawić.

W spotkaniu wzięły udziały psy najróżniejszych ras i gabarytów. Pojawiło się sporo labradorów, jednak poza nimi można było zobaczyć także tollery, owczarki niemieckie, gończego berneńskiego, maleńkiego jamnika, a także przedstawicieli mnóstwa innych ras oraz liczne kundelki. Zjawiła się również niewielka reprezentacja seterów irlandzkich z Arislandu w osobach T., Coco Chanel i malutkiego Elmo.

Zabawa była przednia, o czym świadczyć może fakt, że T. nie była jedynym uczestnikiem spotkania, który wyglądem upodobnił się do potwora z bagien. Czworo- i dwunogi solidarnie brodziły w błocie - ci pierwsi, ganiając się i przepychając, ci drudzy zaś rozmawiając ze sobą oraz robiąc zdjęcia swoim ulubieńcom. Cieszy mnie, że chyba wszystkie obecne psy były nieźle zsocjalizowane i zabawy przebiegały bez licznych napięć.

T. zachowywała się wzorowo. Zwykle podczas tego rodzaju spędów biega w pewnym oddaleniu od grupy i zajmuje się sama sobą, tym razem trochę bawiła się z psami w ganianego. Była przy tym dość pewna siebie - po ratunek przybiegała tylko kiedy nie mogła sama pozbyć się nachalnego amanta. Na przywołanie reagowała dobrze, była też w stanie wysiedzieć chwilę w grupie psów, tłoczących się wokoło w nadziei na darmowe smaki, a także przećwiczyć zmiany pozycji. W tym ostatnim punkcie jednak nie udało się jej jakoś wybitnie popisać, ale wcale mnie to nie dziwi - widziałam, że po wcześniejszym spacerze i godzinnym treningu była już dość mocno zmęczona.
T. korzysta z błotnego SPA.

Po mniej więcej godzinie psia łączka zaczęła się powoli wyludniać - dwunogom zimno i wiatr dały naprawdę nieźle w kość, więc pewnie większość z nich myślami była już daleko, daleko od Pola Mokotowskiego, przy ciepłej herbacie. Mnie po kilku godzinach spędzonych na zewnątrz zamarzł mózg, przez co nie mogłam się ratować nawet marzeniami o gorących napojach. A że T. wyglądała, jakby również chciała niedługo znaleźć się w domu skierowaliśmy się w stronę przystanku tramwajowego. W drodze powrotnej ze spotkania warszawskich psiarzy również towarzyszyły mi czarne myśli - tym razem jednak zastanawiałam się, czy motorniczy wyrzuci z tramwaju dwójkę kloszardów z psem, czy jednak pozwoli nam dojechać do celu. Kapiące z psa błoto udało się ukryć pod polarowym wdziankiem, ale to, które czworonogi pozostawiły na naszych kurtkach i butach było widoczne jak na dłoni. Szczęśliwie, zdołaliśmy dotrzeć do domu. T. nie zdążyła nawet wciągnąć w nozdrza miłego zapachu ciepłego przedpokoju - tak szybko znalazła się w wannie.
Dwa błotne stwory w drodze powrotnej do swojej pieczary.

PS. Tradycyjnie, więcej zdjęć znajdziecie na seterowym Facebooku!

piątek, 2 stycznia 2015

Zesławice

T. nie przepada za podróżami samochodem, szczególnie tymi długimi, jednak od tej reguły jest jeden wyjątek. Auto mojego brata ruda traktuje niemalże, jak członka rodziny, któremu należy radosne, rozmerdane powitanie. Wcale mnie to nie dziwi. Zawsze bowiem, kiedy jesteśmy w Krakowie T. tym właśnie pojazdem jest wożona na spacery. I to nie byle jakie, tylko - po prostu - najlepsze. Tak było również w grudniu, kiedy odwiedziłyśmy Kraków z okazji świąt Bożego Narodzenia.

T. bardzo ucieszyła się z zabawki i zapasu pasztetu, które znalazła pod choinką w Wigilię, dla setera jednak żaden materialny prezent nie może równać się z dobrym spacerem, dlatego w pierwszy dzień świąt pojechaliśmy do Zesławic, gdzie ruda mogła szaleć do woli.
Obok schodków są zasłonięte trawą i trzcinami dziury. Pies, który w nie wpadnie może mieć problem z wydostaniem się.
Zesławickie pola.
Zesławice to nie park z wytyczonymi alejkami. Na taką wyprawę trzeba się odpowiednio ubrać.

Zesławice to część krakowskiej dzielnicy Wzgórza Krzesławickie. Niegdyś niewielka wieś; w obręb miasta została włączona dopiero w 1951 roku i chociaż od tego momentu minęło ponad 60 lat wciąż nie czuć tam wielkomiejskiej atmosfery - przeciwnie. Zesławice to przede wszystkim rozległe pola, należące do okolicznych gospodarstw oraz Zalew Zesławicki, będący z jednej strony rezerwuarem wody pitnej, z drugiej natomiast łowiskiem, z którego korzystają tamtejsi wędkarze.

Do Zesławic można dostać się zarówno samochodem, jak i komunikacją miejską (autobusy: 122, 422), droga jest jednak dość długa, bowiem centrum miasta dzieli od Zalewu Zesławickiego około 12 kilometrów. Stąd, autobus to opcja tylko dla naprawdę wytrwałych. Samochód natomiast sprawdzi się doskonale, szczególnie, że tuż obok zalewu znajduje się niewielki parking, oddzielający zbiornik wodny i przylegające do niego pola od jedynej w okolicy ruchliwej drogi.
Nadmiar atrakcji sprawił, że prawie zastała nas noc.

Serce Zesławic stanowią zbiorniki wodne, więc opiekunowie, którzy nie lubią, gdy ich czworonożni podopieczni wracając przemoczeni ze spacerów powinni to miejsce omijać szerokim łukiem. Pozostali będą się tam świetnie bawić, jednak należy pamiętać o tym, że w pogodne dni trzeba uważać na wędkarzy rozkładających się ze swoim sprzętem w nabrzeżnych zatoczkach. Psy mogą się tu kąpać, buszować w rozległych szuwarach, wystawiając wodne ptactwo lub biegać po polach. Warto podkreślić, że kaczek i innych ptaków, bytujących w pobliżu stawów i zbiorników wodnych jest tam naprawdę wiele, więc nie są to tereny spacerowe nadające się dla każdego psa bez wyjątku. Zesławice to jedno z takich miejsc, które jedni uznają za spacerowy raj, inni natomiast będą woleli omijać szerokim łukiem.

T. bawiła się tam doskonale, szczególnie, że był to dla niej pierwszy spacer po cieczce w tak atrakcyjnym dla niej miejscu. Oczywiście, nie było się bez kąpieli i kilku prób polowania. To ostatnie sprawiło, że spacer w Zesławicach był doskonałą okazją do przećwiczenia przywołania w warunkach bojowych, to znaczy w nowym, niezwykle dla psa atrakcyjnym terenie. O tym, że podczas wakacji zepsuło się nam przywołanie mogliście przeczytać na początku września: T., jak Pańcine Załamanie Nerwowe. Uważam, że to najważniejsza komenda, którą powinien znać każdy pies, dlatego od tamtego czasu nieustannie ćwiczymy przychodzenie na komendę słowną. Podczas spaceru warszawskich Arislandów, który odbył się jakiś czas temu T. popisała się stuprocentowym przywołaniem. Z jednej strony byłam z niej bardzo dumna, z drugiej natomiast nie powinno mnie to dziwić - spacer odbywał się na Polu Mokotowskim, które T. doskonale zna, nie jest to zatem tak atrakcyjne miejsce, aby dla węszenia czy zabawy z psami zrezygnować z pysznego pasztetu. Jak się pewnie domyślacie, nad Zalewem Zesławickim przywołanie nie działało równie dobrze, co w warszawskim parku. Mimo to, myślę, że mogę być zadowolona. T. bez oporów meldowała się na komendę słowną, chętna, aby odebrać swoją dawkę pasztetu. Niestety, raz biegnąc w moim kierunku skręciła w stronę wody, najpewniej chcąc pogonić kaczkę, której ja nie zauważyłam. Nieco później, aby oderwać ją od polowania w płytkiej wodzie musiałam użyć gwizdka - chmary wodnego ptactwa kąpiące się tuż obok drogi, którą szliśmy to było jednak zbyt wiele.

Wszystkie opisane wyżej atrakcje występowały wokół Zalewu Zesławickiego, który w ramach spaceru obeszliśmy dookoła. Zajęło nam to około 40 minut - potem załadowaliśmy mokrego psa do samochodu, gdzie mógł zawinąć się w ciepły psi koc i drzemać do czasu powrotu do domu.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...