piątek, 24 lipca 2015

Dla (samotnego) mężczyzny? Tylko seter irlandzki!

[To ostatni wpis na blogu, który ukazuje się przed wielkimi zmianami symbolizowanymi przez czekoowcę (jeżeli nie wiecie o co chodzi zerknijcie na naszego Facebooka). Cieszcie oczy, bo nie dość, że to pożegnanie z Trendem z seterem w dotychczasowej formule, to jeszcze głos zabiera dziś P.!]
 
Niedawno minęły dokładnie dwa lata od kiedy pożyczyłem od taty samochód, zapakowałem do niego D. i pojechałem odebrać naszego przyszłego, ukochanego psa - T. Dla D. pies zawsze był marzeniem, ale nigdy rzeczywistością. Z kolei moja mama uwielbia psy i większość życia spędziłem w domu z czworonogiem, zaczynając od Muzyka, który jadł ze mną na spółkę socjalistyczne pączki™, a kończąc na Cyferce, która żyła jeszcze, gdy wyprowadzałem się z domu rodzinnego. Mimo to pod wieloma względami dopiero T. jest tak naprawdę moim psem. Nie dość, że to ja zdecydowałem, iż z kupnem psa nie można już dłużej czekać, to na dodatek wymyśliłem akurat tę rasę. W końcu, tak się składa, że to ja spędzam z T. nieco więcej czasu niż D., choć z drugiej strony, D. spędza czas z T. jakościowo “lepiej”. Dlatego w ostatniej chwili (bo przed poważnymi zmianami na blogu) postanowiłem się podzielić kilkoma obserwacjami z życia z T. Bo seter irlandzki to rasa nie tylko po prostu bardzo fajna, ale też świetna dla faceta, a dla singla to już w ogóle genialna!
 
Zacznijmy od stereotypów: nie będzie szczególnie odkrywczą obserwacja, że większość samotnych facetów chciałaby przede wszystkim przestać być samotna. W tym celu posiadanie psa może się okazać nie lada pomocą i to z wielu powodów. Dlaczego? Sporo pań lubi psy, więc nawiązanie komunikacji z damą może okazać się o wiele prostsze, gdy psa mamy. Nawet jeśli myślimy o kobiecie, która nie jest szczególną fanką czworonogów, odpowiednio ładny i sympatyczny futrzak może szybko przełamać lody. Wreszcie, jeśli z naszym czworonogiem zaczniemy coś robić poza chodzeniem na krótkie spacery, może się ukazać, że wylądujemy w wyjątkowo sfeminizowanym środowisku psiarzy. Serio, serio. Rozejrzyjmy się chociażby po psiej blogosferze, czy zawodnikach DCDC: wśród “psiarzy” jest potężna nadpodaż kobiet i o ile nie zamierzam tu dowodzić, że są to same singielki, o tyle tak potężna dysproporcja płci działa na naszą (męską) korzyść. Aż chce się powiedzieć: “hau hau”.
 
Teraz kiedy już przykułem, mam nadzieję, uwagę, przejdę do kolejnego pytania: jaki pies? Odpowiedź brzmi: seter irlandzki. Już wyjaśniam, dlaczego.
 
Po pierwsze, ładny seter irlandzki jest po prostu piękny. D. ma zwyczaj powtarzać, że jeśli T. ma jakąś zaletę to jest nią uroda. Jest to spore uproszczenie, ale faktycznie T. działa na (niektóre) kobiety jak magnes. Zdarzało mi się zaczynać rozmowy z kobietami na np. przystankach czy w knajpach, kiedy byłem z T. nawet jeśli starannie ignorowałem świat zewnętrzny, grzebiąc w telefonie. Wyobraźmy sobie, że osoba po drugiej stronie smyczy jest trochę bardziej przystępna dla otoczenia i ubiera się nieco schludniej niż ja, a otrzymamy przepis na sukces. A przynajmniej na przełamanie pierwszych lodów.
 
Po drugie, seter irlandzki nie jest tak wstydliwym stworzeniem w komunikacji M2M (men-to-men) jak np. buldożek francuski czy york. Bez urazy dla jednych i drugich, ale nie raz słyszałem jak faceci tłumaczyli się, że ten pies to nie ich tylko partnerki lub mamy, bo przecież prawdziwemu mężczyźnie posiadanie takiego psa nie przystoi. Seter irlandzki jest sporych rozmiarów (plus nie do przecenienia), zaś jeśli ktoś powie, że np. wygląda lalusiowato zawsze można odpowiedzieć, zgodnie z prawdą, że właściwie to jest pies do polowań. Żaden stereotyp myśliwego nie łączy się z epitetem “lalusiowaty”.
 
Po trzecie, seter irlandzki to pies absolutnie bezpieczny (na ile, naturalnie, zwierzę może być absolutnie bezpieczne). Przykładowo owczarki niemieckie - choć atrakcyjne dla wielu osób, mądre i pracujące m.in. w służbach celnych, czy policyjnych - są rasą pod tym względem bardziej problematyczną. Jeśli zajrzymy w statystyki z np. USA możemy przekonać się, że odpowiadają za znaczący odsetek pogryzień. Trudno odebrać to inaczej niż jako mocny sygnał, że jest to rasa, która wymaga świadomego podejścia albo zainwestowania znacznej ilości czasu w szkolenie od szczenięcia. W tego typu statystykach próżno jednak szukać seterów irlandzkich, które są psami tak pokojowymi, że mogłyby z powodzeniem być symbolem hipisów.
 
Po czwarte, seter to pies życiowo dość ugodowy. Naturalnie irlandy są energiczne, potrzebują regularnie solidnej dawki intensywnego ruchu (a.k.a. dymania ile sił w łapach przez godzinę lub więcej). Ale poza tym to rasa śpiochów, które jakoś przeżyją nasze godziny pracy biurowej - w zamian za potężną dawkę ruchu np. wieczorem.
 
Chyba ostatnią, magiczną zaletą seterów jest preferowany przez te psy model spacerowy. Seter to pies, który wyprowadza się sam (a przynjamniej mój model tak ma). Spuszczony w jakimś atrakcyjnym miejscu (park, las, w ostateczności skwer), seter nie będzie potrzebował dodatkowej zachęty, żeby się ruszać. Zacznie eksplorować i cieszyć się tym jak kot kocimiętką. Stąd nawet osoby same mające problemy z większą ilością ruchu mogą seterowi ten ruch zapewnić. Sam tak zresztą wyprowadzałem T. przez mniej więcej pierwszy rok. Jednak potrzeba ruchu setera może być właśnie tym impulsem, który sprawi, że sami zmotywujemy się do ruszania z kanapy. Tak stało się ze mną. I choć daleko mi jeszcze do maratończyków, to z całą pewnością odwróciłem trend ku otyłości. Tyle wygrać!
 
A co jeśli to wszystko się nie sprawdzi? Jeśli przekonamy do siebie odpowiedzialnego hodowcę, kupimy i odchowamy szczeniaka, a nasze perspektywy matrymonialne nie ulegną poprawie ani odrobinę? Cóż, w najgorszym wypadku przez następna dekadę (lub nieco więcej) będziesz mieszkał ze swoim najlepszym przyjacielem, z którym zwiążesz się na więcej sposobów niż da się upchnąć w krótkiej notce blogowej. Całkiem nieźle jak na plan B, prawda?

piątek, 17 lipca 2015

Spacer z psem w Warszawie. Czy to w ogóle możliwe?

Dla opiekuna, który ze swoim czworonogiem mieszka w wielkim mieście codzienne zapewnienie psu odpowiedniej dawki ruchu to prawdziwe wyzwanie. Szczególnie, jeżeli człowiek ów chce postępować zgodnie z obowiązującymi przepisami. W stolicy kwestie psich spacerów i możliwości zwolnienia czworonoga ze smyczy określa Regulamin utrzymania porządku i czystości na terenie miasta stołecznego Warszawy. Niestety, dokument jest dość nieprecyzyjny, co sprawia, że raz Straż Miejska lub Policja mogą przykręcić psiarzom śrubę, a innym razem odpuścić. Przez to spacery, gdy pies biega bez smyczy zamiast dawać przyjemność stają się dla właściciela zwierzęcia źródłem stresu i niepewności. W zmianę sytuacji prawnej właścicieli psów i ich ulubieńców zaangażowała się Marta - mieszkanka warszawskiej dzielnicy Wola oraz opiekunka psa rasy border collie. Marta nie tylko zgodziła się poświęcić swój czas na rozmowę ze mną, ale też wciągnęła mnie w walkę o lepsze jutro warszawskich psów.

***

D.: Jak to się stało, że zdecydowałaś się zacząć działać na rzecz zmiany przepisów określających możliwość (a częściej jej brak) zwolnienia psa ze smyczy w mieście?
M.: Jak zawsze zadziałał przypadek. W październiku 2014 roku zaadoptowałam psa rasy border collie ze schroniska w Środzie Wielkopolskiej po śmierci mojej suni Pilvi, również BC. Znam tę rasę bardzo dobrze: jest to już trzeci taki pies w moim życiu. Border collie to psy pracujące, które wymagają dużej ilości ruchu i pracy, a nie tylko wychodzenia na smyczy w celu załatwienia swoich potrzeb fizjologicznych. Wyprowadzam Emila na skwer Gorzechowskiego w dzielnica Wola. W jednym z wieżowców tuż obok mieszka pani, która notorycznie przegania psiarzy twierdząc, iż teren skweru jest prywatną własnością. Przeganianie słowne nie dało rezultatów, więc pani zaczęła wzywać Straż Miejską, informując, że psy biegają bez smyczy. Na jedno z wezwań Straż Miejska wysłała funkcjonariuszy, którzy zapowiedzieli, że będą „lepić” mandaty…

D.: Wiem, że na skwerze Gorzechowskiego wiele osób pozwala swoim psom biegać swobodnie, a wieczorami odbywają się tam spotkania okolicznych psiarzy, które do tej pory nikomu nie zawadzały. Mimo to zostałaś ukarana mandatem za to, że Twój pies biegał po tym terenie bez smyczy?
M.: Tak, chociaż to nieco bardziej złożona historia. Po zapowiedzi SM bardzo dokładnie zapoznałam się z treścią uchwały regulującej kwestie zwalniania psa ze smyczy w Warszawie. Wychodząc na spacer z Emilem zawsze zabierałam ze sobą wydruk, w którym podkreśliłam najważniejsze ustępy. 18 czerwca puściłam psa na skwerze ze smyczą i rzucałam mu gumową zabawkę. Emil jest zafiksowany na aportowanie i biegał za nią z przypiętą smyczą, którą wlókł za sobą po ziemi. Takie rozwiązanie mi przyszło mi do głowy po zapoznaniu się z przepisami, które mówią, że “Dopuszcza się zwolnienia psa ze smyczy jedynie w miejscach mało uczęszczanych przez ludzi [...] pod warunkiem zapewnienia przez właściciela lub opiekuna pełnej kontroli zachowania psa”. W dniu zdarzenia funkcjonariusze SM podeszli do mnie i od razu stwierdzili, że pies jest bez smyczy, po czym pouczyli mnie, iż moim obowiązkiem jest wyprowadzanie psa na smyczy, bez innej alternatywy. Wskazałam wtedy, że mój pies jest cały czas na smyczy (co jeszcze bardziej pozwala kontrolować psa).

D.: Nie udało Ci się jednak wywinąć tym wybiegiem?
M.: Nie. Aby nie wdawać się w zbędne dyskusje poprosiłam strażników, aby wskazali mi w zapisie uchwały który punkt konkretnie złamałam. Skwer Gorzechowskiego jest przestrzenią o dużej powierzchni z trawą i drzewami. W chwili zatrzymania nie było wokół nas żadnych przechodniów - mogłoby się wydawać, że to idealny moment na swobodny spacer!


D.: Co mieli na ten temat do powiedzenia funkcjonariusze Straży Miejskiej?
M.: Panowie stwierdzili po prostu, że mieli wezwanie, dotyczące psów biegających bez smyczy i muszą wystawić mandat. Pies mimo że jest puszczony ze smyczą nie może biegać po tym skwerze, bo na skwerach nie można spuszczać psów.
W trakcie zajścia gromadzili się wokół nas inni właściciele psów, którzy brali czynny udział w dyskusji. Na pytanie jednej z pań “Dlaczego na Polu Mokotowskim psy mogą biegać bez smyczy, a tu nie?”, strażnik odpowiedział, że tam są pola, a tu skwer, tam Mokotów, a tu Wola. Najwyraźniej interpretacja uchwały przez Straż Miejską zależy od dzielnicy.

D.: Czyli w zależności od tego, w której części Warszawy przebywam puszczając psa ze smyczy łamię prawo lub nie, chociaż obowiązujące przepisy teoretycznie są wszędzie takie same?
M.: Dokładnie. Oczywiście, oświadczyłam, że nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Więcej nawet, świadomie powiedziałam, że chcę iść z tą sprawą do sądu, by zwrócić uwagę na skalę problemu i wyjaśnić zapis uchwały, który w moim rozumieniu zabezpiecza w 100% tylko część obywateli, która nie posiada zwierząt, a psiarze są pozostawieni na łasce i niełasce Straży Miejskiej. SM została utworzona by służy, pomagać, rozumieć potrzeby mieszkańców tego pięknego miasta, a nie widzieć w każdym obywatelu potencjalnego mandatobiorcę. Przede wszystkim jednak istotne jest to, że właściwie nie mamy żadnej możliwości zapewnienia psom odpowiedniej dawki ruchu. Wtedy zaczęłam szukać w Internecie opisów innych zajść tego typu. W ten sposób trafiłam na Twojego bloga i opisy terenów spacerowych na Woli


D.: A potem, po wymianie kilku maili i telefonów wylądowałyśmy razem na spotkaniu z wiceprezydentem Warszawy, panem Michałem Olszewskim. Jak udało Ci się zainteresować tą, wydawałoby się, błahą sprawą, kogoś na takim ważnym stanowisku?
M.: Po prostu napisałam do pana Michała Olszewskiego pismo w celu omówienia krzywdzącego psiarzy zapisu w uchwale. Spotkanie odbyło się dnia 7 lipca. Razem przestawiłyśmy swój punkt widzenia, mając na uwadze poszanowanie praw zarówno osób niemających zwierząt, jak i posiadaczy psów. Można podsumować je w dwóch punktach:
1. Sformułowanie „miejsce mało uczęszczane” daje niezwykle szerokie pole do interpretacji. Co to znaczy “miejsce mało uczęszczane przez ludzi”? 3 osoby dziennie, 10, 100? O której godzinie? A jak rano jest pusto, a wieczorem tłoczno? A w zimie czy w czasie deszczu?
2. Czym właściwie jest kontrola? Smycz, komenda słowna? Pies nieodwoływalny zwolniony ze smyczy z pewnością nie znajduje się pod kontrolą właściciela, ale pies odpowiednio ułożony, karny nie potrzebuje smyczy.

D.: Krótko mówiąc, uchwała jest tak nieprecyzyjna i pozostawia tak szerokie pole do interpretacji funkcjonariuszom Straży Miejskiej, że aby nie narażać się na kary pieniężne należałoby nigdy nie pozwalać psu na swobodne bieganie bez smyczy. A to, nie ma co się oszukiwać, ogromny problem dla przedstawicieli ras z dużą potrzebą ruchu.
M.: Właśnie. Na szczęście, pan prezydent był bardzo otwarty na nasze argumenty. Zdaniem pana Olszewskiego oraz towarzyszących mu osób z BOŚ-u zapis w uchwale ewidentnie pozwala w sytuacjach niezagrażających otoczeniu ani ludziom spuścić psa pod pełną kontrolą właściciela ze smyczy na „otwartej przestrzeni”. Ustalono także, iż będą przeprowadzane szkolenia w Straży Miejskiej, aby funkcjonariusze właściwie oceniali skalę zagrożenia i mandaty wypisywali wtedy, kiedy pies bez smyczy rzeczywiście stwarza niebezpieczeństwo. Mamy również przesłać propozycję tego, jak według nas powinien wyglądać zapis w uchwale na ręce pani Grażyny Sienkiewicz z BOŚ.


D.: Szkoda, że ewentualnych zmian w uchwale można spodziewać się nie wcześniej niż w 2016 roku.
M.: Niestety, rada miasta wcześniej nie będzie obradować w tej sprawie. To wcale nie oznacza, że nie mamy nic do zrobienia w kwestii swobodnych spacerów! Obecnie zasięgam u wielu prawników opinii na temat nieprecyzyjnego zapisu uchwały w celu przedstawienia ich panu prezydentowi.

D.: Miejmy nadzieję, że dzięki temu rok 2016 będzie rokiem zmian na lepsze. Dziękuję Ci za rozmowę!


***

W stolicy obowiązki właścicieli psów tak względem czworonogów, jak i innych mieszkańców miasta reguluje Uchwała Rady m.st. Warszawy z dnia 17 stycznia 2013 r. w sprawie uchwalenia Regulaminu utrzymania czystości i porządku na terenie m. st. Warszawy. Niestety, brak precyzji w przepisach sprawia, że opiekunowie psów tak naprawdę nie wiedzą, kiedy mogą zgodnie z prawem zwolnić je ze smyczy, a kiedy nie. To w połączeniu z niedostateczną liczbą wybiegów dla psów sprawia, że trudno jest zapewnić czworonogowi odpowiednią dawkę ruchu. Czy w związku z tym Waszym zdaniem Regulamin utrzymania czystości i porządku powinien ulec zmianie? Jeżeli tak, jak dokładnie powinny brzmieć kontrowersyjne zapisy? Jak wygląda możliwość legalnego zwolnienia psa ze smyczy w Waszych miastach?


photo credit: prywatne archiwum Marty

piątek, 10 lipca 2015

Recenzja: smakołyki Sea Jerky

Każdy kto zagląda tu nie od dziś doskonale wie, że T. jest psem, którego jedzeniem trudno jest zmotywować do pracy. Ruda żyje dla swobodnego biegania lub frisbee (w tej kolejności), a że nie zawsze ma się pod ręką ulubiony park lub bezpieczne miejsce do puszczania dalekich backhandów bywa, że trening z T. zmienia się w nie lada wyzwanie. W związku z tym, poszukiwanie tych najpyszniejszych smakołyków trwa nieustannie, a ja chętnie sięgam po rozmaite nowości. Ostatnio w treningowej nerce wylądowały przysmaki Sea Jerky Tiddlers firmy FISH4DOGS.


Rybki i… jeszcze trochę rybek!

Pierwszym co rzuca się w oczy w przypadku Sea Jerky jest niezwykle prosty skład - smakołyki zawierają jedynie pieczone skóry ryb. Po prostu. Nie ma w nich zbóż, glutenu, konserwantów, czy sztucznych barwników co z pewnością docenią opiekunowie czworonożnych alergików, którym niezwykle trudno jest dobrać bezpieczną karmę i przekąski. Dzięki temu skład analityczny również wygląda zachęcająco. Rybne kostki są nisko kaloryczne i powinny dobrze sprawdzić się u psów z nadwagą i takich, które szczególnie muszą dbać o linię. W Sea Jerky Tiddlers znajdziemy: 79% białka, 2,4% tłuszczu, 0,6% błonnika, 10% popiołu oraz 0,3% kwasów Omega-3.

Warto zaznaczyć, że smakowity skład Sea Jerky ma wyraźne odzwierciedlenie w zapachu przekąsek, które są na tyle aromatyczne, że czuć je nawet przez plastikowe, hermetycznie zamknięte opakowanie. Producent wprawdzie zadbał o to, aby wyposażyć torebkę w strunowe zamknięcie, mimo to jednak nie da się w pełni uniknąć przesiąknięcia psiej szafki rybim aromatem.


Rybka? Duża, twarda sztuka!

Sea Jerky występują w dwóch wersjach: Tiddlers i Squares. Zgodnie z zaleceniami producenta, Tiddlers sprawdzą się w przypadku małych psów, jako przekąski do żucia, w przypadku dużych natomiast będą nadawać się także do wykorzystania podczas treningów. Z kolei Squares są odpowiednie dla przedstawicieli ras średnich i dużych. Smakołyki mają formę sporej wielkości kostek: Tiddlers to nieregularne sześciany o boku ok. 15 mm, Squares zaś 25 mm. Powierzchnia przysmaków nie jest gładka, ale pokarbowana - ta specyficzna faktura ma pomóc w walce z kamieniem nazębnym.


Gruba ryba i rudy pies

T. obdarzyła Sea Jerky Tiddlers gorącą miłością jeszcze przed tym, jak zdążyłam wyjąć z papierowej, pocztowej koperty plastikowe opakowanie ze smakołykami. Oczywiście, odpowiedzialny jest za to bardzo intensywny aromat przysmaków, któremu nie zdoła się oprzeć żaden pies. Obecnie wystarczy uchylić drzwiczki szafki z psimi dobrami i sięgnąć po opakowanie Sea Jerky, aby ruda natychmiast pojawiła się w kuchni, gotowa do działania, z wyrazem pyska “Zrobię wszystko, czego tylko chce, ale DAJ MI JE! JUUUŻ!”. Chyba nigdy jeszcze żaden porządny smakołyk nie był dla niej równie atrakcyjny.

Tym bardziej żałuję, że Sea Jerky nawet w wersji Tiddlers są nieco zbyt duże, by rzeczywiście można było ich wygodnie używać podczas treningu. Mimo że setery irlandzkie należą do grupy dużych ras T. nie jest w stanie szybko zjeść takiego smakołyka i przejść do dalszej pracy. Nagrodzona jedną kostką natychmiast oddala się z miejsca ćwiczeń, aby zaszyć się w jakimś cichym kąciku i w spokoju spałaszować przysmak. W związku z tym, Sea Jerky tak naprawdę sprawdzą się tylko jako nagroda na koniec treningu lub dłuższego łańcucha zachowań, po którym z jednej strony planujemy krótką przerwę, a z drugiej chcemy dać psu do zrozumienia, że wykonał naprawdę świetną pracę. Niestety, podzielenie kostek na mniejsze fragmenty nie wchodzi w grę - w przypadku łamania lub krojenia otrzymujemy 50% kawałków pysznej rybiej skórki i 50% rybnego proszku, który będzie zalegał w szkoleniowej saszetce do końca świata i jeden dzień dłużej.

Sea Jerky świetnie natomiast sprawdzają się podczas treningu klatkowego albo po prostu jako przekąski - czasoumilacze. Nie dość, że pyszne to jeszcze zdecydowanie zdrowsze od na przykład zawierających chyba całą tablicę Mendelejewa prasowanych kości. Ja większość kostek zużyłam właśnie po to, aby pokazać T., jak wystrzałowym miejscem jest jej nowa klatka. Na efekty nie trzeba było długo czekać.

Przy takim wykorzystaniu okazuje się, że niewielka, zawierająca 100 gramów (kostki są bardzo lekkie, więc to wcale nie tak mało!) produktu paczka smakołyków wystarcza na dość długo. Za 16,99 zł otrzymujemy więc pakiecik pyszności, który wcale nie wyczerpuje się tak szybko, jak można by było się tego spodziewać.


Sea Jerky Tiddlers to nisko kaloryczne przekąski dla psów, o prostym, zdrowym składzie. Powinny sprawdzić się zarówno w przypadku czworonożnych niejadków, jak i zwierzaków o wyjątkowo delikatnych żołądkach. Wprawdzie nie najlepiej spisują się podczas treningów, są jednak niezastąpione gdy trzeba pomóc psu wyciszyć się, by mógł mile spędzić w samotności kilka chwil.


Wady i zalety

+ prosty zdrowy skład;
+ brak zbóż;
+ brak glutenu;
+ brak sztucznych barwników i konserwantów;
+ wygodne opakowanie ze strunowym zamknięciem;
+ bardzo intensywny zapach, który jest ogromnie atrakcyjny dla psów;
+ dobre do zadań specjalnych (trening klatkowy!);

- zbyt duże, by można było wykorzystywać je na treningach;
- trudno je podzielić na mniejsze części, bardzo się przy tym kruszą.


Tekst powstał w ramach testów produktów biorących udział w plebiscycie TOP for DOG.

piątek, 3 lipca 2015

Taki sobie dom

Jakiś czas temu pomogłam wrócić do domu błąkającemu się po okolicy psu. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności akcja ratunkowa - mimo iż zwierzak nie miał na sobie żadnego identyfikatora, który umożliwiłby mi bezpośredni kontakt z jego opiekunami - przebiegła nad wyraz sprawnie. Od chwili, kiedy zgoniłam zgubę z ulicy do momentu przekazania jej w ręce właścicieli minęły może dwie godziny. Nawet trochę mniej. Przypuszczalnie powinnam być zadowolona z takiego obrotu spraw.

Niestety, nie jestem.

Prawdę mówiąc, do tej pory dość często zastanawiam się, co się z owym psem dzieje, a także, czy na pewno dobrze się stało, że tak szybko wrócił do swojej rodziny. Rodziny, która tamtego pamiętnego dnia - zamiast ucieszyć się, że zguba w jednym kawałku zostaje przekazana w jej ręce - była poirytowana, że oderwałam jej członków od swoich zajęć i zmusiłam do odpalenia samochodu, by mogli przyjechać po swoje zwierzę. Bo on ucieka, ale przecież zawsze wraca, więc nie należy się tym przejmować.
Buba, 12-letnia dama rasy seter szkocki gordon, która szuka domu. Fot. G. Trzcińska

Cała ta sytuacja bardzo dosadnie pokazała mi, że przeciętny polski pies, chociaż szumnie nazywany najlepszym przyjacielem człowieka i pełnoprawnym członkiem rodziny, tak naprawdę nie wiedzie życia usłanego różami. Zrozumiałam, że to iż obracam się w towarzystwie raczej świadomych właścicieli psów, osób zainteresowanych sportami kynologicznymi czy po prostu szkoleniem z zakresu podstawowego posłuszeństwa, czytam strony i blogi prowadzonych przez tychże sprawia, że mam kompletnie zafałszowany obraz polskiej czworonożnej rzeczywistości. Bo większość futer z kraju nad Wisłą nie mieszka w prawdziwie dobrych domach, ale w domach, które są… takie sobie.
Satyna, ok. 9-letnia suka w typie setera irlandzkiego, która szuka domu. Fot. A. Komiago

Nie ośmielę się napisać, że ktoś, kto dobrze karmi swojego psa, zadbał o to, aby go wykastrować, ale jednocześnie puszcza go samopas, zamiast wychodzić z nim na spacery to zły opiekun. Nie odważę się zdecydowanie przekreślić osoby, która dba o bezpieczne zrealizowanie potrzeby ruchu swojego futra, ale karmi je najtańszymi puszkami z supermarketu. Nie pozwolę sobie na jednoznaczne, negatywne ocenianie kogoś, kto całym światem swojego psa uczynił przydomowy ogród. Nie. Jestem pewna, że domy, które tacy ludzie tworzą swoim zwierzętom wciąż są dla nich znacznie lepsze niż miejsce w schroniskowym boksie. Mimo to smutno mi, kiedy patrzę na takie sytuacje, bo wiem, że można lepiej. Często naprawdę niewielkim nakładem kosztów i czasu.
Gracja, ok. 4-letnia suka wyżła angielskiego, która szuka domu. Fot. J. Lamparska

Z drugiej strony, zastanawiam się, gdzie leży granica, za którą taki sobie dom zmienia się w dom, który po prostu jest zły. Dom, któremu nie można już dawać rad i próbować tłumaczyć co jest dla psa dobre, a co niekoniecznie. Dom, z którego należy psa po prostu zabrać. Dla jego własnego bezpieczeństwa. Nie chodzi mi przy tym o ewidentne przypadki znęcania się nad zwierzętami, zwykle w przypadku psów przejawiające się pod postacią bicia, głodzenia oraz trzymania na zdecydowanie zbyt małej przestrzeni. Pisząc to, mam na myśli zwykłą, codzienną krzywdę. Taką, którą chyba każdy z nas przynajmniej raz wyrządził swojemu psu. Gdzieś jest granica, za którą jednorazowe zaniedbanie staje się czymś znacznie bardziej niebezpiecznym. Tylko gdzie?


PS. Dzisiejszy tekst swoimi psimi osobowościami upiększają szukający kochających domów stałych podopieczni fundacji Setery W Potrzebie. To wspaniałe psy, które potrzebują dobrych ludzi, znających rasę i rozumiejących jej potrzeby - pamiętajcie o tym, jeżeli myślicie o skontaktowaniu się z fundacją w ich sprawie. Możecie to zrobić przez jej profil w serwisie Facebook.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...