Historia, którą chcę w tym miejscu opowiedzieć zaczyna się tyleż klasycznie, co zwyczajnie: dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką. Mieszkałam wtedy - niestety! - nie w zamku, ale na popeerelowskim osiedlu w jednym z większych miast Polski, gdzie pomiędzy blokami i budynkiem szkoły podstawowej kryły się plac zabaw, piaskownica i kilka skrawków zieleni. Tam właśnie mieszkający w okolicy psiarze wyprowadzali na spacery swoich pupili. Wtedy jeszcze nikt nie przejmował bezpieczeństwem osób postronnych. Jedyną ochroną, na jaką mógł liczyć samotny przechodzień - bez względu na to, czy chodziło rottweilera czy pinczera miniaturowego - był zdrowy rozsądek, tak jego własny, jak i właściciela zwierzęcia.
Nie przeszkadzało mi to. Kierowana dziecięcą naiwnością wychodziłam z założenia, że ze swobodnie, radośnie hasającym wśród trawy psem łatwiej się zaprzyjaźnić. Bez strachu podchodziłam do przedstawicieli ras powszechnie uznawanych za niebezpieczne ścigana pełnym przerażenia krzykiem mamy. Znałam chyba wszystkie psy na osiedlu i marzyłam, by jak najszybciej mieć własnego.
Niestety, rodzice nie podzielali moich pragnień, toteż po długich, uporczywych, acz bezskutecznych namowach "jak najszybciej" musiałam zamienić na "kiedy już będę dorosła". Wprawdzie wraz z upływem lat przekonałam się, że dorosłość jest mocno przereklamowana i wiąże się przede wszystkim z odpowiedzialnością, a nie niczym nieskrępowaną swobodą, jednak w kwestii psa nic się nie zmieniło. Wiedziałam, że kiedy tylko będę mogła zapewnić mu odpowiednie warunki zwierzak pojawi się w moim domu.
Długo przyszło mi czekać na ów moment, a kiedy wreszcie nastąpił wywrócił moje dotychczasowe życie do góry nogami. Co więcej, nic nie wskazuje na to, aby sprawy miały kiedykolwiek powrócić do ustalonego niegdyś porządku. Przeciwnie. T. zdążyła już skończyć pół roku - z niezdarnego, uroczego szczeniaka zmieniła się w równie uroczy, nieposkromiony żywioł.
Spotkanie z przeszłością: kiedy przyjechaliśmy po nią do hodowli, T. nosiła tę wstążeczkę, jako obrożę. |
Też od dziecka marzyłam o psie, takim własnym, który będzie mógł mieszkać w domu a nie na podwórku i oto jest:) I ma już 2 lata:) Czekam z niecierpliwością na jakieś zdjęcie tajemniczej T;)
OdpowiedzUsuńPS: Odpowiedź dotycząca dogtrekkingu jest pod Twoim komentarzem.
Zdjęcia T. oczywiście pojawią się na blogu, na razie jednak mam chytry plan trzymania ewentualnych czytelników w napięciu. Przynajmniej do kolejnej aktualizacji, ha! ;)
OdpowiedzUsuńChytry plan, a jakże, ale już się nieco zdradziliście podając rasę i wiek;p
UsuńAle dobra, będę udawać zaskoczenie;p Pozdrawiam:)