piątek, 7 listopada 2014

Walka o luźną smycz: pasmo porażek

Jakiś czas temu na seterowym Facebooku (zachęcam do polubienia!) pojawiły się zdjęcia autorstwa Ewy Bednarek z jednego z naszych niedzielnych treningów rally-o. Przy okazji wywiązała się krótka dyskusja, dotycząca chodzenia na luźnej smyczy. Opanowanie tej umiejętności czyni spacery o niebo przyjemniejszymi, tymczasem okazuje się, że wiele psów i ich przewodników ma z tym problem. Jako, że do niedawna ja i T. również należałyśmy do tej grupy zobowiązałam się napisać kilka słów o tym, jak wyglądała moja walka o luźną smycz. Przed Wami obiecany tekst, a właściwie jego pierwsza część.

***

Problem ciągnięcia na smyczy spędzał mi sen z powiek od dawna. Pojawił się stosunkowo wcześnie, bo pod koniec sierpnia zeszłego roku, a więc kiedy T. była niespełna czteromiesięcznym szczeniakiem. Nie znaczy to jednak, że do pewnego momentu spacery były czystą przyjemnością, a jednego dnia T. nagle stwierdziła, że zacznie zachowywać się, jak mała lokomotywa. Ciągnięcie - podobnie, jak chodzenie na luźnej smyczy - to umiejętność, której można psa łatwo nauczyć. W przypadku T. edukacja została przeprowadzona przez osobę, która “przez całe życie miała psy i wie lepiej” za moimi plecami. Szczeniak, zostawiony pod jej opieką na okres wakacyjnego wyjazdu, na spacery wyprowadzany był na smyczy automatycznej. Rzecz jasna, wbrew mojej woli i mimo wielokrotnego tłumaczenia, że to naprawdę zły pomysł w przypadku tego konkretnego egzemplarza. Nauka okazała się tak skuteczna, że z pierwszego spaceru po powrocie do kraju wracałam ze łzami w oczach.

O tym, że łatwiej jest psa nauczyć od podstaw pożądanego zachowania, niż wykorzenić zachowanie problematyczne i zastąpić je innym wiedzą pewnie wszyscy, którzy mają jakiekolwiek doświadczenie w pracy z czworonogiem. Między innymi z tego powodu problematyczny syndrom lokomotywy był długo bagatelizowany i zamiatany pod dywan. Początkowo, kwestia nie wydawała się szczególnie paląca: T. była jeszcze młodziutka, a więc niewyrośnięta i pozbawiona swojej obecnej siły. Poza tym, smycz była raczej rzadko używanym narzędziem: służyła głównie po to, aby doprowadzić psa do windy, a następnie wyprowadzić z bloku na zewnątrz, gdzie mógł swobodnie biegać na skwerze Gorzechowskiego. Kiedy natomiast użycie smyczy było absolutnie konieczne kupiona w międzyczasie pasowa uprząż Julius K9 skutecznie zabezpieczała tchawicę T. przed uszkodzeniem, z kolei na sytuacje awaryjne wyciągałam z psiego pudła szelki Easy Walk. Do tego dochodził szczenięcy entuzjazm, miłość do całego świata, która sprawiała, że podczas spaceru T. chciała powąchać każde źdźbło trawy, przywitać się z każdym psem i połasić do każdego człowieka. Z jednej strony, wydawało się więc, że napięta smycz nie jest jakimś wyjątkowo palącym problemem i nie trzeba się tą kwestią jakoś szczególnie przejmować. Z drugiej natomiast, skutecznie wmawiałam sobie, że z czasem sytuacja sama się unormuje, kiedy pies wydorośleje, a hormonalna burza i bunt krnąbrnego nastolatka odejdą w niepamięć.
Stare zdjęcie. Jeszcze niedawno, kiedy musiałam wybrać się z psem gdzieś dalej tylko szelki Easy Walk ratowały mnie przed wyrwaniem rąk ze stawów. Jeżeli dobrze się przyjrzycie, zobaczycie, że T. jest tu w nie ubrana.

Nie muszę pewnie mówić, że był to ogromny błąd, myślenie tyleż naiwne, co życzeniowe. T. rosła, a problem rósł razem z nią. Wkrótce okazało się, że spacer na smyczy to dla nie mnie tylko fizyczna katorga, związana z bólem ramion i kolan, ale też sytuacja zwyczajnie niebezpieczna. T. ciągnęła jak szalona, a ja za każdym razem schodząc po schodach na betonowy placyk przed blokiem zastanawiałam się na którym stopniu roztrzaskam sobie potylicę. Była już najwyższa pora, aby zacisnąć zęby i stawić czoła problemowi.

Zaopatrzyłam się w odpowiednie książki, przeczytałam setki mniej i bardziej mądrych porad w Internecie i wzięłam się do pracy. Próbowałam zatrzymania się momentalnie, kiedy następuje napięcie smyczy. Próbowałam sadzania psa gdy jest nadmiernie podekscytowany i przeczekiwania wybuchów jego emocji. Próbowałam klikania i nagradzania luźnej smyczy i spojrzeń w moim kierunku podczas marszu naprzód. Próbowałam zawracania i maszerowania w przeciwnym kierunku, gdy pies ciągnął. Nic z tego. Syndrom lokomotywy wygrywał za każdym razem. Przez jakiś czas na spacery z T. chodziłam, używając smyczy z amortyzatorem, aby ratować swoje stawy. Po jakimś czasie złamałam się i chciałam wspomóc swoją walkę kantarem, ale P. absolutnie nie zgadzał się na takie rozwiązanie. Do tej pory trudno mi zrozumieć, dlaczego w takim razie zaakceptował obrożę półzaciskową. Byłam zdesperowana i nie zamierzałam podejmować prób zrozumienia tej dziwnej logiki. Zamiast tego, szybciutko wymierzyłam T. i zamówiłam szyty na miarę półzacisk. Kiedy paczka dotarła poczułam się bez mała, jakby otworzyły się nade mną wrota do niebios - czułam, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. Oczywiście, rzeczywistość kolejny raz musiała kopnąć mnie w tyłek i pokazać, jak bardzo się mylę. Obroża, chociaż śliczna, okazała się zupełnie nie spełniać swojej funkcji szkoleniowej: metalowe kółeczko, do którego przyczepia się smycz zamiast płynnie sunąć po materiale zatrzymywało się na szwach, co sprawiało, że półzacisk mógł służyć jedynie za zwykłą obrożę. Nigdy, poza pierwszą przymiarką, niezałożony do tej pory pałęta się po mieszkaniu, przekładany z jednego kąta w drugi. Tak oto nastąpiła moja kolejna klęska.
Stare zdjęcie, obrazujące próby nagradzania T. za trzymanie się blisko mnie. Jeżeli przyjrzycie się uważanie, zauważycie, że smycz jest napięta i muszę odciągać ramię w tył, aby hamować prącą do przodu T.

Gdzieś pomiędzy wszystkimi tymi zmaganiami zawieruszyły się pory roku: minęła jesień, szybko przeszła zima, skończyła się wiosna i nagle znów były wakacje, a co za tym idzie - kolejne wyjazdy. Myśleliśmy, że kwestię pet sitterów mamy już rozpracowaną, dlatego ze spokojnym sercem poleciałam do Londynu. Rzecz jasna, po powrocie ponownie miałam przekonać się, iż mylić się jest rzeczą ludzką, a jestem 100-procentowym człowiekiem.

Okazało się, że podczas naszej nieobecności T. odzwyczaiła się od nas zupełnie. Owszem, cieszyła się na nasz widok jak szalona, była chętna do mizianek i wspólnych zabaw, ale zupełnie zapomniała, że jest coś takiego, jak praca z przewodnikiem. O tym, jak poważna była ta amnezja najdobitniej przekonałam się w dwóch sytuacjach. Po pierwsze, gdy pod koniec sierpnia, dzień po powrocie z wakacji, stawiłam się z T. na wykupioną wcześniej weekendową szkółkę rally-o. Nasza wspólna praca wyglądała tak fantastycznie, że trenerzy poprosili nas o odejście na bok, a następnie starali się głównie nie pamiętać o naszym istnieniu. Po drugie zaś, kiedy na początku września rozpoczęliśmy regularne treningi rally-o w naszej ulubionej psiej szkole. Podczas gdy inne psy grzecznie pracowały nad podstawowymi elementami ja musiałam walczyć o każdą sekundę uwagi T., która mniej więcej raz na kwadrans zauważała, że jestem gdzieś na drugim końcu smyczy i raczyła obdarzyć mnie tyleż krótkim, co poirytowanym spojrzeniem.
Zdjęcie ze szkółki rally-o, pokazujące, jak wiele byłam w stanie zrobić z T. Smycz owinięta wokół nóg to nie fanaberia, ale ratunek dla rąk w chwilach, gdy pies stwierdza, że nagle musi być gdzieś tam, daleko.

Ów koszmar - bo nie czarujmy się, tamta godzina zajęć była dla mnie istnym koszmarem - był momentem przełomowym. Znowu podjęłam walkę. Po pierwsze, bardzo pomogło mi wspaniałe, indywidualne podejście naszej trenerki. Całe zajęcia była w stanie nie tylko skupiać się na kursantach, którzy potrafili ze swoimi psami coś zrobić, ale też na naszej zdesperowanej drużynie, szukając wciąż nowych sposobów na przyciągnięcie uwagi T. Po drugie, powiedziałam sobie, że jeżeli teraz nie przepracuję tego wszystkiego z rudą to nienawidzę ją i umrę z frustracji, bo przecież T. jest miłością mojego życia. Syndrom lokomotywy, wspierany przez zespół chronicznej dekoncentracji i ja stanęliśmy na ringu.

Na trzecich zajęciach, a więc dwa tygodnie później, T. była zupełnie innym psem. Taka zmiana wymagała jednak sporej ingerencji w codzienną rutynę i systematycznej pracy, o której będziecie mogli przeczytać za tydzień.


Zdjęcie ze szkółki rally-o dzięki uprzejmości czytelnika o pseudonimie Jabol.

15 komentarzy:

  1. U nas to różnie wyglądało, obecnie ciągnięciu na smyczy mówię stanowcze nie. Bo jak tylko psu się trochę popuści to potem wykorzystuje to przeciwko nam...
    Wg mnie tu są bardzo cenne rady :)
    http://m.onet.pl/wiedza-swiat/nauka,h2g40

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajnie napisane, już czekam na ciąg dalszy :).
    My z ciągnięciem na normalnych spacerach problemu nie mamy, gorzej jest gdy jedziemy gdzieś dalej, emocje psa biorą górę, zwykle używam w takich sytuacjach kantarka na początku, to pomaga szybko wyciszyć psa i za chwilę znów mogę go przepiąć na obrożę. Szelki easy-walk też mamy, ale używam je tylko na wyjazdy autobusem bo Emet lubi robić uniki przed wejściem i wtedy go przytrzymuję za szelki. Poza tym bardo pomogły jeśli chodzi o koty, Emet wyrywał się do nich tak mocno, że kilka razy mi uciekł, nie byłam w stanie go utrzymać. Smaki mogłam sobie sama zjeść ;). Kilka tygodni w szelkach i pies spokojnie przechodzi obok kotów na obroży.
    Nie bardzo tylko rozumiem tego momentu z obrożą półzaciskową. Bo o ile zaciskowa mogłaby niby pomóc lekko ściskając psa kiedy pociągnie, to przecież połzacisk zatrzymuje się na obwodzie szyi i dalej się nie zaciska więc jakby to miało pomóc w nauce chodzenia na luźnej smyczy? My używany połzacisk jedynie po to, żeby szybko założyć/ zdjąć obrożę i żeby w razie jakiejś sytuacji pies nie wysunął głowy z obroży. I to chyba jedyne jej przeznaczenie..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też nie rozumiem porównania kantarka i półzacisku. Kantarek potrafi odebrać psu całą radość ze spaceru i jednocześnie nie mieć żadnego wpływu na eliminację ciągnięcia. Dobrze dobrana obroża półzaciskowa po pociągnięciu przez psa po prostu przylega do jego szyi, bez podduszania i budowania negatywnych skojarzeń.

      Usuń
  3. My nadla meczymy się z ciągnieciem na smyczy, jednak już zaczyna to nabierać lepszego obrotu. Sunia chodzi bardziej prz nodze i żadziej ciągnie. My zastosowałyśmy znaną sztuzczkę, gdzie przy pociągnięciu następuje moje zatrzymanie i czekam, ażpies sam cofnie się i łaskawie usiądzie oraz obdaży mnie spojrzeniem. Jakoś wychodzi, ale wiem że jeszcze długa droga przed nami.

    H&F

    OdpowiedzUsuń
  4. "Próbowałam zatrzymania się momentalnie, kiedy następuje napięcie smyczy. Próbowałam sadzania psa gdy jest nadmiernie podekscytowany i przeczekiwania wybuchów jego emocji. Próbowałam klikania i nagradzania luźnej smyczy i spojrzeń w moim kierunku podczas marszu naprzód. Próbowałam zawracania i maszerowania w przeciwnym kierunku, gdy pies ciągnął." Oj, tak, dokładnie, też tu byłam. I my mamy tylko półzaciski obroże, bo taki fason jakoś najbardziej mi odpowiada. A wyobraź sobie moją frustrację, bo ja walczę od początku, od 3 miesięcznego szczeniaczka z ciągnięciem na smyczy.

    Teraz jest nieco lepiej, ale nie jest cudownie, faktycznie nie wyrywa mi ręki z barku, ale smycz cały czas jest napięta, co doprowadza mnie do szewskiej pasji. Z Waszych porad też korzystałam (dzięękuję!!), ale albo źle je wykonuje, albo też nie działa na emocje szczyla. Czekam na drugą część niecierpliwie!

    Okropnie mi przykro się zrobiło , jak przeczytałam Twoją opowieść z pierwszych zajęć z rally-o. Musiało to być bardzo przykre, wyobrażam sobie, jak się czułaś. Dobrze, że to już za Wami ! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Rozumiem Twoją frustrację aż za dobrze, wierz mi. Na pocieszenie powiem (przypominam, że T. waży 24 kg), że kiedyś pociągnięta na smyczy spadłam ze schodów. Dodam, że instynkt psiarza mam w sobie wyrobiony do tego stopnia, iż najpierw skoczyłam na równe nogi i przydeptałam smycz, a dopiero potem sprawdzałam, czy aby głowę wciąż mam w jednym kawałku. Także ten :P

    Najbardziej w całym tym problemie boli mnie to, że mój pies ciągnięcia na smyczy został nauoczony przez osobę trzecią i to na dodatek z premedytacją. Pewnie nie wkurzałoby mnie to tak bardzo, gdybym po prostu musiała naprawiać własne błędy. Co do rally-o, największym koszmarem była wspomniana szkółka. Owszem, pierwszy trening także nie był miłym doświadczeniem, ale bardzo pomagała postawa trenerki, która starała się wciąż szukać nowych metod na skupienie T. i pomoc naszej drużynie, a przy tym jednocześnie była w stanie pracować z pozostałymi kursantami.

    Co do naszej metody, o której wspominasz - w przypadku T. jej stosowanie było dodatkowo podkręcane mnóstwem innych działań. W zasadzie cały miesiąc podporządkowałam wtedy pod psa. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak czytam o Twojej małej - dużej lokomotywie, jak i innych psiarzy i szczerze współczuję. Nie raz i nie dwa miałam okazję wyprowadzać takie psy i tak jak piszesz, żadna z opisanych metod nie działała. Jedyne co naprawdę działało to "przyjęcie pozycji lidera w stadzie" i kategoryczne zabranianie wyprzedzania przy każdej kolejnej próbie, zazwyczaj poprzez stanowczy głos, groźną minę i zagrodzenie nogą drogi. Pewnie zaraz posypią się na mnie gromy, ale działało i żaden pies nie ucierpiał ani nie wpadł w depresję. Przy wyprowadzaniu 3 psów na raz kiedy pracowałam w hotelu dla psów (np. dog niemiecki 90kg + labrador 40kg + wyżeł węgierski 20kg [ja ważę 50...]) nie mogłam sobie pozwolić na to, aby któryś mnie wyprzedził, bo nie wyszłabym z tego cało, a co ważniejsze brałam odpowiedzialność za czyjeś psy. Całe szczęście Bohun w tej kwestii jest prawie bezobsługowy, pewnie się powtórzę, ale on sam zwalnia jak poczuje, że smycz się kończy. Czasem idzie przy nodze, ale z racji tego, że szybko chodzę i z mojego widzimisię lubię jak idzie półprzodem, bo zdarzają się sytuacje kiedy nagle się cofa "bo na chodniku jest żarcie/siki/śmieci" i zamiast wykręcić sobie do tyłu rękę, mogę nogą udaremnić próbę zwrotu. Ot taki wywód :) trzymam kciuki za naukę chodzenia na luźnej smyczy i czekam na kolejny wpis :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O kurczę, po prostu nie wyobrażam sobie wychodzenia na spacery z taka grupą - jestem pewna, że gdyby psy nie były świetnie ułożone to po prostu bym tego nie przeżyła. Bohun natomiast to w kwestii smyczowej psi ideał. Dobrze, że przynajmniej na swoje dziwne zwyczaje z tarzaniem się, bo inaczej mielibyście chyba psa-robota, a nie żywe stworzenie, taki byłby idealny. ;)

      Usuń
  7. Cieszę się że mogłam przeczytać, że walczyłas i że było trudno i że czasem przegrywałas. Blogerzy tak słodzą na blogach jakto są oni i ich psy idealne ze się tego nie da czasem czytac. Na FB to samo - a jak się odezwiesz i napiszesz ze nie wiesz albo ze popelniałas błedy to lincz gotowy. A ja tam wierze ze czasem jest trudno, czasem sie moze nawet nie da.... Bo kazdy człowiek, kazdy pies jakis jest i ma swoje granice i swoje ograniczenia. Warto probować, szukać rozwiązań bo na tym polega bycie odpowiedzialnym, ale trzeba tez wiedziec jakie są koszta tej walki.
    Tak wiec czekam na dalsze "odcinki" i wspieram w próbach i trzymam kciuki za dostrzeganie kiedy strategię nalezy zmienić.
    Berek chodzi ok, na kliker, ale to jest faza zadaniowa u Berka. Sporadycznie chodzę z nim na spacery na smyczy wiec to zupelnie inna sytuacja jak z T. Berek spaceruje zasmyczowany raczej na krotkich odcinkach wiec faza na wykonywanie komendy jest ok u nas. Nie będe go uczyc wiecej bo nie potrzebuję. Jednak gdy idziemy dluzej to czasem jest problem. Jednak w miescie Berek się ogarnia bo jest to dla niego tak egzotyczne ze wie ze jest marsz a nie do konca zwiedzanie terenu. Jak bylismy na wakacjach na Słowacji i byl na smyczy w lesie to nie wiedzial ocb bo czemu nagle nie moze fruwać luzem - przeciez nie ma ulic, nie ma miasta, za to jest teraz do biegania, a tu wedrówka na sznurku. No cóż.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że wiele osób zapomina o tym, że jednak wszystko to, co się przedstawia na blogach (psich, czy jakichkolwiek innych) to jakaś tam kreacja, internetowy wizerunek. Nie ani psów, ani przewodników idealnych i każdy popełnia błędy. Miło byłoby natomiast, żeby osoby, które szukają pomocy w tej czy innej kwestii szkoleniowej traktować życzliwe, a nie "naskakiwać" na każdego, kto popełni jakiś błąd i przyzna się do tego publicznie. W końcu robienie błędów to też ważny element nauki. Ja np. dzięki T. wiem na co powinnam zwrócić większą uwagę przy prowadzeniu drugiego psa... ;)

      Dla mnie bardzo ważne od samego początku było to, aby T. umiała po prostu spacerować na smyczy - z nosem przy ziemi, po mojej dowolnej stronie, bez kontaktu wzrokowego, ale jednocześnie świadoma tego, że gdzieś tam jestem i wyrywanie mi rąk ze stawów to nienajlepszy pomysł. Myślę, że właśnie coś takiego przydałoby się Wam podczas wakacji. Oczywiście, chodzenie przy nodze na kontakcie wzrokowym też jest potrzebne, ale na pewno nie na górskich wycieczkach (no, może jakaś wąska mijanka na szlaku?). Niestety, na tego typu wygody długo się pracuje - to nie jest kwestia jednego wieczoru i nauczenia nowej sztuczki, a często wielu miesięcy konsekwentnego treningu przy każdej możliwej okazji. Dodatkowo, wszyscy, którzy wychodzą z psem na spacer powinni postępować tak samo, żeby pies wiedział, że zasady dawkowania swobody są jasno określone. W moim przypadku był to spory problem, bo P. jakoś nie potrafi zrozumieć, że jestem od niego lżejsza i jak pies się uprze to może mnie ściągnąć ze schodów lub wciągnąć na ulicę pod auto. :/

      Usuń
    2. Berek ładnie chodzi na smyczy po mieście. Jednak chodzenie nagle po polach lub lesie na smyczy przerasta jego umiejętności. Nigdy tez nad taka forma spacerowania na smyczy nie pracowaliśmy bo nie była nam potrzebna. Idę z Berkiem po miescie na smyczy - innej formy poruszania sie po ulicy moj pies nie zna. Dochodzimy lub dojeżdzamy na pola i Berek jest puszczany luzem. Na pewno na wakacjach by się to nam przydało żeby Berek ogarniał spacer i zwiedzanie na luźnej smyczy, ale niestety tego nie umie na dłuzsza metę. Pewnie moja porażka, ale tez nauczka ze być moze warto nad tym po popracować z nastepnym psem. Berkowi już to chyba daruję bo tez wiem ze JA już nie dam rady :). Tez zdaję sobie sprawe jak bardzo ekscytujące byly dla niego te wyprawy a ilośc zapachow go obezwładniła i wyłaczyła. Na szlaku gdzie widziałam ostrzeżenia przed niedwiedziami moze on je czuł bo spacerowały tam parę godzin wczesniej :).

      Usuń
  8. My jeszcze ciągle nad tym pracujemy, choć znając nagłe wybuchy energii Harry'ego, nie jest tak źle.
    Ciekawy post :)

    Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń
  9. jaką ona ma świetną, arystokratycznie głupkowatą minkę na tym zdjęciu :D przeczytałam cały tekst, fajny, ciekawy i w (nareszcie) w ludzki sposób ujmujący problem większości z nas, ale to zdjęcie przytłacza Twoje wypociny, jest świetne, jej twarz wyraża całą jej postawę wobec luźnej smyczy :D :D :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, prawda, na szczęście te czasy są już za nami. :P

      Usuń
  10. Też znamy ten problem. Jednak najśmieszniejsze w tym jest to, że Nejra, która jest ze schroniska, chodzi pięknie na smyczy i zwraca na mnie uwagę co 5 kroków i sama domaga się mojej uwagi. Natomiast Ciapek, gdy tylko przekroczy furtkę. ciągnie niesamowicie i w mgnieniu oka zapomina, że ja idę obok niego i że w ogóle istnieję (nie wspomnę o zaznaczaniu terenu co 1 metr). Sprawa bardziej się komplikuje jeśli zabieram oba psy na raz. Wtedy już nie ma żadnych reguł i można zapomnieć o jakiejkolwiek przyjemności ze spaceru ;). Także również jestem ciekawa jak Wy sobie poradziliście z tym problemem :)

    OdpowiedzUsuń

Uwagi? Opinie? Chętnie poznam Twoje zdanie.

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...