Jak zapewne pamiętacie, tydzień temu pisałam o swoich porażkach szkoleniowych w kwestii nauki chodzenia na luźnej smyczy, związanej z nimi frustracją, a także niebezpieczeństwach, jakie mogą grozić człowiekowi, gdy zwierzak zupełnie nie potrafi współpracować z nim na spacerach. Dziś natomiast przyszedł czas na to, na co wszyscy czekali: opisanie sposobu, którego użyłam, aby doprowadzić tę kwestię do porządku i uczynić spacery przyjemnością. Proszę Was jednak, abyście czytając poniższy tekst pamiętali, że nie jestem dyplomowanym psim trenerem czy behawiorystą, a jedynie pasjonatem-amartorem. Poniższy wpis jest raczej opisem metod, które podziałały na mojego psa niż poradnikiem szkoleniowym. Mimo to, mam nadzieję, że tym z Was, którzy mają jakieś problemy przyda się i pomoże w codziennych spacerowych zmaganiach.
***
Skoro już powiedziałam sobie, że to ostatnia granica, wóz albo przewóz, miłość lub nienawiść było wiadomym, iż do kwestii chodzenia na luźnej smyczy muszę podejść z ogromną ostrożnością i rozwagą. Syndrom lokomotywy sprawiał bowiem, że na spacerach byłam przede wszystkim sfrustrowana i obolała, a przecież w tym najważniejszym dla T. momencie dnia chciałam być co najmniej równie radosna i pełna entuzjazmu, co ona. Przecież kontakt z ewidentnie wrogo nastawionym do świata człowiekiem nigdy nie będzie bardziej atrakcyjny od wąchania tej hen daleko położonej kępki trawy. W związku z tym naukę chodzenia na luźnej smyczy zaczęłam od… siebie.
Po pierwsze, obiecałam sobie, że to już koniec. Koniec z frustracją, koniec z ciągłym irytowaniem się, koniec z przewracaniem oczami i załamywaniem rąk. Nie mówię, że już w ogóle mi się to nie zdarza, bo bez względu na to, jak poważnie traktujemy swoje postanowienia czasem emocje biorą nad nami górę. Teraz jednak bardzo staram się zawsze kiedy w jakikolwiek sposób pracuję z T. być pełna radości i entuzjazmu, które wyrażam zwykle z ekspresją godną co najmniej kilkumiesięcznego pobytu na zamkniętym oddziale szpitala psychiatrycznego. Niech sobie przechodnie popatrzą, a co.
Po drugie zaś (rzecz w kontekście li tylko chodzenia na luźnej smyczy zapewne znacznie ważniejsza) zaczęłam zastanawiać się, czego tak właściwie od swojego zwierza oczekuję, a także do czego właściwie jest mi to wszystko potrzebne. W ten sposób doszłam do wniosku, że wcześniej źle podchodziłam do sprawy, w zasadzie nie rozróżniając dwóch zupełnie rozbieżnych kwestii - chodzenia na luźnej smyczy oraz chodzenia przy nodze na kontakcie wzrokowym (komenda “równaj”). Zdałam sobie sprawę z tego, że moje wcześniejsze działania były skierowane na nauczenie raz jednej (metoda “na drzewko”), innym razem zaś drugiej (klikanie i nagradzanie spojrzeń w moją stronę) z wymienionych wyżej umiejętności. Oczywiście, był to błąd. Stąd ważnym krokiem na drodze leczenia syndromu lokomotywy u pacjentki T. było wyraźne rozgraniczenie obu zachowań i uczenie każdego z nich osobno. Domyślam się, że nikomu nie trzeba wyjaśniać, czym jest równanie, uważam jednak, iż dla porządku warto porównać je tutaj właśnie z chodzeniem na luźnej smyczy, mam bowiem wrażenie, że te dwie umiejętności bywają mylone lub też jedną z nich się lekceważy i próbuje zastąpić drugą.
Chodzenie na luźnej smyczy to dla mnie możliwość odbycia spokojnego spaceru, podczas którego zarówno pies, jak i jego przewodnik zajmują się swoimi sprawami. Pies może wtedy robić co chce i iść gdzie chce, po dowolnej stronie swojego przewodnika, trochę z przodu od niego lub trochę z tyłu, bez utrzymywania z nim kontaktu wzrokowego, a smycz przez cały ten czas ma pozostać luźna. W sytuacji idealnej wygląda to tak, że ja bujam w obłokach, a T. szoruje nosem po ziemi wciągając w płuca smakowite zapachy osiedlowych trawników - między nami zaś wlecze się luźna smycz.
Chodzenie na luźnej smyczy przydaje się do:
Po pierwsze, obiecałam sobie, że to już koniec. Koniec z frustracją, koniec z ciągłym irytowaniem się, koniec z przewracaniem oczami i załamywaniem rąk. Nie mówię, że już w ogóle mi się to nie zdarza, bo bez względu na to, jak poważnie traktujemy swoje postanowienia czasem emocje biorą nad nami górę. Teraz jednak bardzo staram się zawsze kiedy w jakikolwiek sposób pracuję z T. być pełna radości i entuzjazmu, które wyrażam zwykle z ekspresją godną co najmniej kilkumiesięcznego pobytu na zamkniętym oddziale szpitala psychiatrycznego. Niech sobie przechodnie popatrzą, a co.
Po drugie zaś (rzecz w kontekście li tylko chodzenia na luźnej smyczy zapewne znacznie ważniejsza) zaczęłam zastanawiać się, czego tak właściwie od swojego zwierza oczekuję, a także do czego właściwie jest mi to wszystko potrzebne. W ten sposób doszłam do wniosku, że wcześniej źle podchodziłam do sprawy, w zasadzie nie rozróżniając dwóch zupełnie rozbieżnych kwestii - chodzenia na luźnej smyczy oraz chodzenia przy nodze na kontakcie wzrokowym (komenda “równaj”). Zdałam sobie sprawę z tego, że moje wcześniejsze działania były skierowane na nauczenie raz jednej (metoda “na drzewko”), innym razem zaś drugiej (klikanie i nagradzanie spojrzeń w moją stronę) z wymienionych wyżej umiejętności. Oczywiście, był to błąd. Stąd ważnym krokiem na drodze leczenia syndromu lokomotywy u pacjentki T. było wyraźne rozgraniczenie obu zachowań i uczenie każdego z nich osobno. Domyślam się, że nikomu nie trzeba wyjaśniać, czym jest równanie, uważam jednak, iż dla porządku warto porównać je tutaj właśnie z chodzeniem na luźnej smyczy, mam bowiem wrażenie, że te dwie umiejętności bywają mylone lub też jedną z nich się lekceważy i próbuje zastąpić drugą.
Chodzenie na luźnej smyczy; jak widać idę za T., która wybiera kierunek spaceru dopóki smycz jest luźna. |
- spokojnych spacerów na smyczy w miejscach, gdzie nie wolno puszczać psów luzem;
- spacerów w trakcie cieczki w przypadku suk lub w trakcie rekonwalescencji, gdy puszczenie psa luzem może się źle skończyć zarówno dla psa, jak i jego przewodnika;
- dotarcia bez bólu rąk w oddalone miejsce, w którym można bezpiecznie spuścić psa ze smyczy.
"Równaj" w wykonaniu T. |
- brylowania na zawodach posłuszeństwa (obedience, rally-o);
- przechodzenia z psem przez ulicę;
- mijania się z innymi ludźmi, bądź psami w zatłoczonych miejscach lub wąskich przejściach.
Osobiście uważam, że komenda “równaj” jako sposób na po prostu dojście z psem w jakieś miejsce to trochę niefortunne rozwiązanie. Nie widzę powodu, dla którego pies musiałby ciężko pracować na dystansie na przykład kilku ulic lub osiedlowych podwórek tylko po to, aby w końcu znaleźć się w ulubionym parku. Wolę, aby zamiast tego załatwił po drodze swoje potrzeby fizjologiczne.
W ten sposób doszłam do wniosku, że równanie jest umiejętnością fajną, a w kontekście treningów rally-o wręcz kluczową, jednak do zwykłego, codziennego życia z psem potrzebne jest przede wszystkim to zwyczajne, czasem pomijane chodzenie na luźnej smyczy i to właśnie na tym powinnam skoncentrować swoje wysiłki. Nie znaczy to, rzecz jasna, że porzuciłam uczenie T. chodzenia przy nodze na kontakcie wzrokowym. Po prostu ćwiczenie tej umiejętności ograniczyłam do treningów, czy to z trenerem, czy takich “domowych”, które od A do Z planuję samodzielnie. Z kolei nauka chodzenia na luźnej smyczy odbywa się przy okazji każdego wyjścia z domu, na każdym spacerze i składa się z kilku współgrających ze sobą elementów.
Pierwszym, co zrobiłam wraz z rozpoczęciem poważnej nauki chodzenia na luźnej smyczy było zrezygnowanie z używania uprzęży podczas spacerów. Znam, oczywiście, zalety wiążące się z wykorzystywaniem szelek, jednak mimo to zdecydowałam się na ten krok. Używana wcześniej pasowa uprząż IDC firmy Julius K9 była - jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi - po prostu zbyt wygodna. Ubrana w nią T. rwała do przodu nie jak jedna lokomotywa, ale co najmniej dwie i to spod znaku Pendolino. Jednocześnie, nie znaczy to, że uprząż zupełnie poszła w odstawkę. Wprowadziłam natomiast do naszego codziennego życia jasny podział związany z funkcjami tak obroży, jak i szelek, który miał przekonać T., że wspomniane akcesoria mają inne zastosowania, przez to wymuszają na niej oferowanie odmiennych zachowań. Obroża oznacza spokojny spacer i konieczność utrzymywania przez psa luźnej smyczy. Uprząż z kolei wiąże się jedynie z wyjątkowymi sytuacjami, w których ciągnięcie jest dozwolone: bieganie z psem przy użyciu pasa biodrowego, puszczanie psa na łąkę/wybieg z przypiętą do szelek liną treningową, podróż samochodem. Taki podział oznacza, że zwykła, spacerowa smycz (bez amortyzatora) nigdy nie jest przypinana do uprzęży.
Wielki powrót obroży został połączony ze zmianą spacerowych rytuałów. Wcześniej początek każdego spaceru wyglądał dokładnie tak samo, bez względu na to, czy wybierałam się z T. na skwer Gorzechowskiego, czy w zupełnie nowe miejsce. Na standardową sekwencję spacerową składały się zakładanie butów, przypinanie smyczy, wyjście z domu, przejście korytarzem do windy, zjazd na parter, wyjście z bloku, zejście po schodach na chodnik, skręt w prawo i przecięcie betonowego placu pomiędzy blokami. W zasadzie żadna z czynności wykonywanych w mieszkaniu i budynku nie sprawiała mi problemów - udało mi się już wcześniej nauczyć T. spokojnego czekania na komendę zwalniającą przed drzwiami mieszkania, czy windy. Kłopoty zaczynały się wraz z wyjściem z klatki schodowej. T. jak szalona zbiegała po schodach, odbijała na prawo i wyrywała do swojego ukochanego skweru lub, co gorsza, kłębiących się na placu przed blokiem gołębi. Jak rozwiązałam tę kwestię? Po prostu przestałam skręcać w prawo. Nie znaczy to, że zrezygnowałam z bywania na naszym osiedlowym skwerze i uczestniczenia w odbywających się na nim psich spotkaniach. Zaczęłam natomiast bardzo dbać o to, aby z jednej strony na skwer docierać zawsze nieco inną drogą, raz lawirując między garażami, innym razem na przykład obchodząc nasz blok dookoła. W harmonogramie dnia pojawił się też nowy typ spacerów - spacery smyczowe. Codziennie starałam się (i wciąż się staram) zabrać T. na jeden dłuższy (ok. 30-40 minut) spacer, podczas którego pies jest cały czas na smyczy i odwiedza jakieś zupełnie nowe miejsce. Wbrew pozorom nie wymaga to wiele zachodu i jeżdżenia z czworonogiem po całym mieście, a jedynie dbałości o to, by codziennie w okolicy poruszać się nieco innymi drogami. Ja na przykład zaczęłam lawirować między blokami, codziennie obierając sobie za cel nieco inny kierunek - raz pętlę autobusową, innym razem centrum handlowe lub Pałac Kultury i Nauki. Nie chodziło mi o to, aby dojść w konkretne miejsce, ale by podkręcić w okolicy, wykorzystując w tym celu za każdym razem inny chodnik i inny trawnik. Taka zmiana była podyktowana tym, że szarpanie na smyczy pojawiało się przede wszystkim wtedy, kiedy T. doskonale wiedziała gdzie idzie, a celem spaceru było bardzo lubiane przez nią miejsce.
Dwa wspomniane wyżej elementy połączyłam z metodą “na zawracanie”. Początkowo spodziewałam się, że czeka mnie sporo fizycznie trudniej do zniesienia szarpaniny, okazało się jednak, że z jednej strony T. w miarę szybko załapała o co chodzi, z drugiej zaś, że zawrócenie psa wcale nie wymaga tak wiele siły, jak można by się spodziewać. Osobiście lubię myśleć, że sposób “na zawracanie” polega nie tyle, na uczeniu psa nowej umiejętności, co na pokazaniu mu, że rzeczywistość rządzi się pewnymi określonymi zasadami, których zwierzak musi przestrzegać. Dla mnie oznaczało to, że podczas nauki chodzenia na luźnej smyczy nie stosowałam nagród, komend, cmokania do psa, czy w ogóle jakichkolwiek prób zwrócenia na siebie uwagi T. Po prostu w chwili, kiedy mój łokieć leciał na przód, a na smyczy pojawiało się napięcie cofałam się trochę, pochylałam i kierowałam smyczą tak, aby zawrócić do siebie ciągnącą T. i skłonić ją do obejścia mnie wokoło. W ten sposób wysyłałam jej komunikat “ciągniesz - nie idziesz tam gdzie chcesz”. Gdy pies znalazł się tuż przy mnie momentalnie luzowałam smycz. Chciałabym podkreślić dwie kwestie. Po pierwsze, nie chodzi o szarpanie psa i pokazanie mu kto tu rządzi. Zawrócenie psa polega raczej na wykorzystaniu siły, którą zwierzę wkłada w napięcie smyczy i zmianie jej kierunku oraz zwrotu, nie ma tam więc szarpania, jest natomiast stały nacisk, który powoduje pies. Po drugie, kiedy smycz jest luźna pies idzie tam, gdzie chce, wąchać tamto położone daleko źdźbło trawy, które z niewiadomych względów jest takie interesujące. Ważne jest zatem, aby gdy smycz już będzie luźna skierować się z psem tam, gdzie wcześniej chciał dostać się ciągnąc smycz i w ten sposób pokazać mu, że warto spieszyć się powoli.
Te trzy elementy, stosowane z absolutną konsekwencją nieźle sprawdziły się w przypadku T., z tym, że ich użycie jest ograniczone do warunków, które można by nazwać laboratoryjnymi, czy też idealnymi - gdy nikt nie zaczepia psa, nie próbuje do niego wołać i nie wypuszcza na niego swojego zwierzaka, który “przecież tylko chce się przywitać”. To jak często zdarzają się takie sytuacje, które warunki idealne do ćwiczeń zmieniają w problematyczne zależy zwykle od miejsca zamieszkania. W moim przypadku, wspomniane rozproszenia występują na tyle często, że od razu należało pomyśleć nad sposobem odpowiedniego radzenia sobie z nimi. Dzięki wcześniejszym doświadczeniom spacerowym wiedziałam, że jest “pozamiatane” nim zdążę wytłumaczyć komuś jak obchodzić się z psem lub poprosić o zabranie obcego czworonoga, który przeszkadza w treningu. Dlatego zdecydowałam się na metodę zabierania psa z sytuacji. Teraz, kiedy ktoś woła moja psa, powodując tym samym, że napina smycz po prostu wołam T. i bez słowa odchodzę. Gdy tylko pies pojawia się przy mnie są wybuchy radości i smakołyki, a następnie ostrożne obchodzenie kłopotliwego delikwenta. Zdaję sobie sprawę z tego, że pewnie wychodzę przy okazji na niewychowanego gbura, mam jednak nadzieję, że z czasem takie zachowanie przełoży się na większe zdyscyplinowanie T. w kontaktach z obcymi - tak ludźmi, jak i psami.
***
Wprowadzenie wszystkich opisanych tu zmian przyniosło całkiem niezłe efekty. Oczywiście, wciąż nie jest idealnie i pewnie przede mną jeszcze długie miesiące pracy. T., kiedy jest podekscytowana wycieczką w ukochane miejsce, które kojarzy się jej z dobrą zabawą potrafi wciąż zachowywać się bardziej jak ruda lokomotywa niż jak grzeczny pies. Problematyczne bywa też gorączkowe szukanie odpowiedniego miejsca na kupę. Mimo to jestem naprawdę zadowolona z efektów i mam nadzieję, że z czasem będzie już tylko lepiej. Po tym, jak pies załatwi już wszystkie swoje potrzeby fizjologiczne jesteśmy w stanie spacerować dość długo na luźnej smyczy, a konieczność zawrócenia T. występuje tylko raz na jakiś czas. Muszę przyznać, że kiedy po półgodzinnym spacerze na smyczy wracam do domu bez bólu ramion świat wydaje mi się odrobinę piękniejszy niż zwykle.
Fot. nr 2 autorstwa Ewy Bednarek
Widzę, że Dublin się spisuje :)
OdpowiedzUsuńJa dzis spróbowałam spaceru na dłuzszej smyczy jak wracaliśmy z pól z zawracaniem (kiedys juz to robilismy, ale dopiero kliker skupił go bardziej na mnie, że ja tam jestem na końcu tego sznurka)). Berek super się spisał. Oczywiscie nie ejst idealnie ale nie szedl przy nodze i sobie zwiedzał. Jednak to był koniec spaceru i on o tym wie i wlasciwie juz po prostu idzie do domu bo jest wyfruwany i ma dość. Jutro spróbuję jak bedę isć na pola. Nie wiem do końca jak ale w miarę on to łapie, ale na pewno nie nazwę tego moim sukcesem. Jest na tyle na ile nam wystarcza :). A T. na jak długiej smyczy chodzi na codzienne spacery?
Standardowa smycz T. to 2m +-kilka-cm.
UsuńDorzucę jeszcze, że na moje oko Tytanię łatwiej przekonać do chodzenia na smyczy jeśli na spacer wystrzeli się praktycznie prosto z łóżka - kiedy jest jeszcze zaspana i nie zdążyła nabrać ochoty do harców. Trzeba niemalże wyjść w pidżamie prosto z łóżka, ale początek spaceru wtedy jest prostszy.
Ciekawe, bo Berek wydaje mi się, że budzi się w ciągu sekundy :)
Usuńdobrze, że mój jest jest dość lekki. Niestety często ekscytacja albo pęd zaganianiaszystkiegocosiegdziekowiekrusza bierze górę i Giro szarpnie czy pociągnie. Na szczęscie nie jest zbyt zapalczywy i dość lekki, więc właściwie nigdy nie podchodziłam na poważnie do chodzenia na smyczy. Wystarczy, że założę szelki, żeby przypadkiem go nie uszkodzić i sobie całkiem dobrze radzimy :p
OdpowiedzUsuńZ tą lekkością to prawda; zawsze jestem zdziwiona spotykając bordery że to takie malutkie pieski. :P
Usuńgiro jest wyjątkowo mały i drobny jak na bordera, większość, które spotykamy są wyższe o dobre 10cm, nawet suczki są większe :p taki urok "chcienia" sportowego, lekkiego psa :p Wszyscy myślą, że to suka albo szczeniak.. l
UsuńBardzo fajnie sobie z tym radzicie. Będzie tylko lepiej :).
OdpowiedzUsuńTak jak pisałam w Twoim poprzednim poście, u nas ciągnięcie pojawia się kiedy idziemy w nowe miejsce, co wywołuje u psa ekscytację. Ale u nas wystarczy jedno/dwa zatrzymania i czekanie aż pies spojrzy-wtedy idę dalej i problem znika. Pewnie gdyby Emet miał swoje ulubione miejsca na spacery, też by się do nich spieszył ale mój pies nie ma takiego szczęścia pobiegania sobie luzem z innymi psami. A nasze wędrówki do lasu odbywają się od początku na szelkach,na których pies ma ciągnąć, nawet pomaga mi to w podejściu pod dość stromą ulicę do lasu :).
Takie rozgraniczenie na obrożę i szelki na pewno jest istotne- myślę, że my dzięki temu nie mieliśmy nigdy problemów z typowym ciągnięciem na spacerach.
Pozdrawiam :)
Całe szczęście, że Emet nie ma problemu z ciągnięciem, bo to prawdziwy wielkolud i pewnie byłoby naprawdę trudno go opanować.
UsuńCo do ekscytacji T. konkretnymi spacerami, to jest ona wywołana nie tyle możliwością zabawy z innymi psami, co instynktem myśliwskim - T. wie, że na skwerze, czy Polu Mokotowskim może sobie popolować i powystawiać, a pańcia nie będzie miała o to pretensji, więc jest aż nazbyt chętna do odwiedzania tych miejsc. W zasadzie jeżeli są ptaki rzeczywistość (w tym inne psy) może dla niej nie istnieć. Stąd za jedno ze swoich największych osiągnięć szkoleniowych uważam te momenty, kiedy T. pracuje na zajęciach rally, a kilka metrów dalej po placu szkoleniowym spacerują sobie kruki (i kradną położone pod drzewem smakołyki dla psów :P).
też niestety nad tym pracujemy...szczególnie gdy idziemy z jakaś większa grupą psów na spacer zdarza się, że Enzo zapomina o zasadach.
OdpowiedzUsuńa Dublin dog są śliczne :)
Prawda, a nie dość, że dobrze wyglądają to jeszcze są mega wytrzymałe i łatwo się czyszczą - idealne rozwiązanie dla brudasa. ;)
UsuńPowodzenia w walce ze spacerami zbiorowymi. :)
Ten wpis mnie zmotywował i postanowiłam też powalczyć o luźną smycz, bo jest o co! Wbrew pozorom Miloł ma dużo siły i pomimo tego, że jest względnie mały to jego ciągnięcie jest na prawdę uciążliwe. Poza tym jest to ważne nie tylko w kontekście komfortu fizycznego ale tez psychicznego, relacji między nami:) Postanowiłam, że do nauki nieciągnięcia posłużą nam niemalże zapomniane, zalegające w szafie szelki Ferplast Ergocomfort, zobaczymy co z tego wyjdzie:) Trzymajcie kciuki!
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, że u Was tak fajnie to się sprawdziło :) Z Baloo jest różnie, na tą chwilę chodzenie na luźnej smyczy przedstawia się 50/50 :P
OdpowiedzUsuńW przypadku T. również nie jest idealnie, jednak pierwszy raz naprawdę widzę efekty działań, dotyczących nauki chodzenia na luźnej smyczy i mam szczerą nadzieję, że jesteśmy na dobry drodze. Liczę również na to, że trochę pomoże przebycie pierwszej cieczki, przynosząc odrobinę uspokojenia. :)
Usuń