piątek, 26 czerwca 2015

Wielkie pytanie o życie, wszechświat i całą resztę

A odpowiedź? 42. Jak powiedział Douglas Adams to taka liczba, którą można by bez żadnych obaw przedstawić swoim rodzicom, toteż dziś przed Wami 42 fakty dotyczące T. Ni mniej, ni więcej.


***

1. Jej rodowodowe imię brzmi Audrey Hepburn z Arislandu, a jego niewątpliwy urok jest jedną z niewielu kwestii dotyczących psa, w których zgadzamy się ze sobą w 100%. Bez dwóch zdań, najładniejsze imię w całym miocie.

2. Dla mnie od początku było oczywiste, jakie domowe imię powinna nosić, jednak aby postawić na swoim musiałam toczyć długie boje - zewsząd słyszałam, że za długie, że niewygodne do wołania, że dla psa zbyt skomplikowane. Pies swoje imię łyknął dość łatwo, otoczenie natomiast z pewnym trudem. Do tej pory spotykam się ze zdziwieniem, kiedy przychodzi mi ją przedstawić, a wahanie w głosie Ani Radomskiej wyczytującej kolejne drużyny startujące w Speed Wayu będę pamiętać jeszcze długo.

3. T. ma na koncie uczciwie przebiegnięty półmaraton.

4. Jednak bez względu na to, ile kilometrów ma za sobą, gdy zbliża się do wybiegu dla psów przed Ogrodem Krasińskich zmienia się w małą lokomotywę.

5. W pewnym momencie musieliśmy kąpać ją tak często, że przestała wchodzić do łazienki. Aby odczulić to pomieszczenie P. nauczył ją pić z prysznica. T. bardzo to lubi, dlatego po wyczerpującym spacerze startuje właśnie do łazienki, zamiast do miski wodą stojącej w kuchni.

6. Obecnie chętnie ładuje się do każdego zbiornika wodnego, a nawet większej kałuży, ale nie zawsze tak było - mniej więcej przez pierwszy rok życia T. zanurzała się maksymalnie do łokci.

7. A skoro jesteśmy przy kałużach… To prawdziwa koneserka kałużanki smakowej - na spacerze z miski napije się tylko wtedy, gdy chodzimy po istnej pustyni.

8. Kocha śnieg. Uwielbia biegać za śnieżkami chyba bardziej niż za czymkolwiek innym, do tego stopnia, że zimą rzut śnieżką może być… alternatywnym, awaryjnym przywołaniem.

9. Ciepłe miejsce w jej sercu zajmuje też frisbee. Zaborcza miłość do latających talerzy rozpoczęła się na finałach DCDC 2014 roku i w najlepsze trwa do tej pory.

10. Gdy mówię zaborcza, dokładnie to mam na myśli. Kiedyś na wieczornym spacerze T. ukradła dysk grającym we frisbee ludziom (seriously, kto gra we frisbee o 23?!), a odebranie go jej i zwrócenie prawowitym właścicielom zajęło ponad godzinę.

11. Podczas biegania wprost niemożliwie się ślini, a ślina z paszczy moczy pysk, uszy, głowę, a czasem nawet pierś. Zachwyceni jej urodą przechodnie, słysząc odpowiedź na pytanie “A gdzie to się piesek tak zmoczył?” nagle są zachwyceni… nieco mniej.

12. Nie lubi jeździć samochodem, ale mimo to upodobała sobie dwa auta. Pierwszym, jest wóz mojego brata, który kojarzy ze świetnymi spacerami w Krakowie, a drugim naszej trenerki Doroty, który pierwszy raz objawił jej… Frolic.

13. Sygnałem do wyjścia na spacer nie jest dla niej sięgnięcie po smycz, czy kręcenie się po przedpokoju, ale moment, w którym jedno z nas zmienia domowy dres na spodnie do ludzi.

14. T. ma zakaz wstępu na pościel. Początkowo nie był on zbyt restrykcyjnie przestrzegany, bo jedynym sposobem, aby pospać trochę dłużej było zaproszenie psa do łóżka. Obecnie zakaz jest egzekwowany w 100%, chociaż tęsknię za wspólnym leżeniem pod kołdrą.

15. Pierwszą podróż pociągiem odbyła na trasie Warszawa - Toruń, a celem wyprawy był toruński konwent fanów fantastyki i RPG Copernicon.

16. Przez kilka miesięcy miała osiem kłów identycznej długości, zupełnie jak rekin. Oporne mleczne zęby zostały w końcu usunięte chirurgicznie. Nie wiem, jak to się stało, ale nie mamy żadnego zdjęcia z tamtego malowniczego okresu!

17. Jest bardzo piękna - w całym swoim psim życiu była tylko na jednej wystawie, na której udało się jej spanikować i uciec z ringu. Mimo to dostała ocenę doskonałą.

18. Jest bardzo piękna - budzi zainteresowanie chyba wszystkich osób, które mijają ją na ulicy, część z nich chce sobie robić z nią zdjęcia.

19. Zwykle, obok ogólnych zachwytów dotyczących urody psa, o wyglądzie T. można usłyszeć dwa komentarze: 1) “Ależ ona się pięknie błyszczy, czym ją Państwo karmicie?” lub 2) “Pani głodzi psa, TOZ na Panią naślę!”. Jeden rudy pies i tyle skrajnych emocji!

20. Gustuje w najtańszych smakołykach o możliwie najbardziej podłym, pozbawionym wartości odżywczych składzie.

21. Chociaż zdążyła już skończyć dwa lata nie wie, co to tarzanie się. Najwyraźniej takie zachowanie jest poniżej jej godności.

22. Nie znosi sprayu, którego P. używa do unieczynniania broni biologicznej, w jaką po każdym treningu zmieniają się jego buty biegowe. Gdy się go używa odwraca głowę i intensywnie się oblizuje, czyli po prostu wysyła sygnały uspokajające.

23. Czasami próbuje się wepchnąć za człowiekiem do toalety. Zawsze mówię jej wtedy: “Piesku, ustaliłyśmy to już dawno temu, są takie rzeczy, które pańcia robi sama”.

24. Wie kiedy spodziewać się znienawidzonej lampy błyskowej i z satysfakcją wykorzystuje to do rujnowania kolejnych zdjęć.

25. Śpi na kanapie. Chyba, że akurat jest jej tam zbyt gorąco.

26. Wszędzie gdzie się pojawia budzi bardzo pozytywne emocje. Wygląda na to, że jestem jedyną osobą, która potrafi się na nią złościć. Tak, P. jest miękki.

27. Jest chyba jedynym psem, którego nie boi się moja mama.

28. Kiedy chce, aby zwrócić na nią uwagę kładzie człowiekowi pysk na kolanach, co jest po prostu niemożliwie urocze.

29. Jeżeli to nie skutkuje, zaczyna stosować bardziej bezpośrednie metody komunikacji w postaci wymuszających uderzeń łapą. P. dzięki temu zwyczajowi dwukrotnie wymieniał szkła w okularach.

30. Gdy ktoś siedzi przy komputerze, lubi położyć się tuż obok - najlepiej, tak, aby każdy, nawet najmniejszy ruch fotela na kółkach powodował uszkodzenia jej bezcennego, psiego ciała. Masochistka?

31. Dobrze znosi naprawdę duże zakresy temperatur, pod warunkiem, że sama może dozować sobie ruch.

32. Burze i pokazy fajerwerków nie robią na niej najmniejszego wrażenia.

33. Za to odkurzacz wydaje się jej co najmniej podejrzanym narzędziem, dlatego na wszelki wypadek wskakuje na kanapę, kiedy ten pojawia się na horyzoncie.

34. Gdyby szczekała mogłaby pracować, jako osiedlowy monitoring, bo bardzo lubi wyglądać przez okno.

35. Ma okropnie silny instynkt łowiecki, a dziecięciem będąc próbowała upolować nisko lecący samolot i księżyc w pełni.

36. Lubi gonić - się z innym psem lub coś. W tym drugim przypadku kompletnie nie rozumie co się dzieje, kiedy to coś przed nią nie ucieka. Raz przestraszyła się stojącej nieruchomowo na trawniku wrony, ostatnio zaś próbowała zachęcać do zabawy ptaka.

37. Wszyscy ludzie, którzy chodzą po świecie to dla niej ukochane ciocie i ulubieni wujkowie, z kolei jej miłość do psów jest mocno ograniczona - będąc na smyczy chętnie przywita się z przedstawicielem swojego gatunku, ale podczas swobodnych spacerów raczej ignoruje czworonogi i biega w swoim świecie.

38. Gdy przestrzaszy się czegoś podczas spaceru przybiega do swojego człowieka i przytula mu się do nóg, co nazywam odruchem "pańcia broń!".

39. Swoją klatkę trakuje, jako źródło jedzenia, o które potrafi się dopominać uderzając łapą w pręty, jednak zrelaksowanie się w niej wciąż pozostaje poza jej zasięgiem.

40. Trudno z nią pójść do weterynarza na zwykły przegląd, bo weterynarz zamiast przeglądać, poświęca czas na wyrażanie zachwytów (serio, serio!).

41. Wychodzi na spacery w bardzo kulturalnych godzinach - jeżeli zrywa nas z łóżka o dziwnej porze, to znaczy, że ten alarm trzeba potraktować naprawdę poważnie, a każda zwłoka grozi biegunkowym wzorem na dywanie w salonie.

42. Jest ukochaną, rozpieszczaną psią jedynaczką. A co!

piątek, 19 czerwca 2015

Dog Games Summer: bo liczy się frisbee!

Od dawna byłam pewna, że kiedy nadejdzie ten dzień, w którym zdecyduję się wystartować z T. w zawodach rzecz będzie dotyczyła rally-o (lub w najlepszym wypadku mojego ulubionego obedience), a tuż przed tą wiekopomną chwilą na mózgu rudej zostaną wykryte nowe, głębokie bruzdy, warunkujące obecność nieznanych jej dotychczas procesów myślowych. I chociaż zdążyłam już przywyknąć do tego, że rzeczywistość wespół z T. nierzadko kpi sobie z moich planów, muszę przyznać, iż to, jak bardzo tym razem się przeliczyłam zdumiewa nawet mnie. Nie dość, że nasz pierwszy start odbył się w dyscyplinie, która z posłuszeństwem nie ma absolutnie nic wspólnego, to jeszcze ostatnimi czasy ruda sprawia wrażenie zwierzątka cierpiącego na ciężkie odfałdowanie mózgu - chorobę skutecznie pozbawiającą wyższych funkcji myślowych, która nienaruszone pozostawia jedynie ośrodki odpowiedzialne za polowanie. Aż trudno uwierzyć, że Dog Games Summer nie zmieniło się w naszym wykonaniu z jedną wielką tragedię.

***

Dog Games to seria zawodów sportów kynologicznych rozgrywana od 2012 roku. Jeszcze rok temu obok konkurencji frisbee na DG można było wystartować także w rally-o, toteż uważnie śledziłam wszystkie doniesienia o tegorocznych edycjach, w duchu planując debiut na wiosnę. Ostatecznie, posłuszeństwo na luzie wypadło z planu zawodów, zamiast niego natomiast pojawiła się nowa konkurencja - Speed Way, polegająca na pomiarze szybkości psa, który sprintem przebiega 10 metrów. Wprawdzie T., jak przystało na rasowego maratończyka, nie jest demonem prędkości, jednak doszłam do wniosku, że mimo wszystko doświadczenie wspólnego przebywania na zawodach w charakterze nie publiczności, a uczestników jest warte 30 zł opłaty startowej. W związku z tym w sobotę rano zapakowałam całą moją rodzinę w tramwaj i we trójkę wyruszyliśmy w stronę wschodzącego (no, prawie…) Słońca.

Pobudka w sobotę o 7 rano sprawiła, że T. natychmiast wyczuła, iż knuję coś niedobrego - w weekendy wszak śpi się co najmniej do 11 - toteż na tor łyżwiarski Stegny przybyliśmy z psem na poziomie pobudzenia 101%. Na szczęście, udało się nam sprawnie załatwić wszystkie formalności, dzięki czemu T. znalazła się na 10. pozycji listy startowej (raz jeszcze dziękuję za pomoc, Monika!). Dzięki temu nie musieliśmy czekać na start zbyt długo.

Pierwszy przebieg minął wprawdzie bez rażących błędów technicznych, ale widać było, że ani pies, ani my nie do końca się w tym sporcie odnajdujemy - a wydaje się, że Speed Way to taka prosta sprawa! P. trzymał T. za szelki, a ja uciekałam od niej z dyskami, drąc się przy tym wniebogłosy (jak wiadomo, gdy chodzi o psa pańcia nie zna wstydu). Po zwolnieniu T. wystrzeliła przed siebie jak z procy, ale nastąpiło ono zbyt wcześnie, a na domiar złego ruda zdecydowała się pobawić w border collie i zamiast biec po prostej zatoczyła niewielki łuk.

Drugi przebieg był lepszy i gorszy jednocześnie. Lepszy, T. udało się poprawić swój wynik, gorszy, bo wkradła się w niego pewna niesubordynacja. Mimo to jestem zadowolona, bo ruda zrobiła, co miała zrobić, zamiast w tuż przed bramkami odbić w bok i pokazać psom walczącym w Time Trail do kogo należą wszystkie dyski świata (o czym później). Między pierwszym i drugim przebiegiem P. zdążył się zmyć, dlatego funkcję asystenta pełniła niezastąpiona Monika. Myślę, że obecność osoby spoza kręgu absolutnie najbliższych i najukochańszych ludzi zadziałała na T. motywująco. Szkoda, że ja wyzerowałam ten podwyższony poziom motywacji odwracając się w stronę psa za drugą fotokomórką zamiast biec nieprzerwanie dopóki nie minie mnie ruda kupa futra. Po tym nastąpił wspomniany zgrzyt: T. stwierdziła, że skoro już po kwalifikacjach, a ja najwyraźniej nie zamierzam jej dzierżonych w dłoniach dysków rzucać nadszedł czas na zwiedzanie. Sytuację uratowała szynka, ale przez 15 sekund, które minęły od zakończenia przebiegu do odłowienia psa zdążyłam sobie wyobrazić naprawdę wiele strasznych rzeczy. Ostatecznie, z wynikiem 36,85 km/h zeszłyśmy z pola startowego, aby powrócić na strategiczną pozycję obserwacyjną pod drzewem.

Planowałam w cieniu wspomnianego drzewa spędzić długie godziny oddając się toczeniu uczonych konwersacji o psach (a jakże!) z Mają i przyglądaniu sportowym zmaganiom. Z planów, rzecz jasna, nic nie wyszło. Jakieś pół godziny później dokładnie przed naszym nosem zaczęło się Dog Dartbee, które sprawiło, że T. kompletnie zapomniała o tym, iż jest zmęczona, spragniona i głodna, a do tego żar leje się z nieba. Wszystko to było kompletnie nieważne w obliczu faktu, że ludzie rzucali frisbee INNYM PSOM! JAK ONI MOGLI?! Ruda dała taki popis połączonego z dzikim ujadaniem wyrywania się do zawodników, że pierwszy raz w życiu serio obawiałam się, czy smycz na pewno wytrzyma. Na szczęście miała na sobie szelki, za które mogłam złapać, by odciągnąć ją i tym samym sprawić, że przestanie udowadniać, że FRISBEE NALEŻY SIĘ TYLKO JEJ. Uff. W ten sposób nie później niż o 11.30 byłyśmy już w drodze do domu. Na autobus czekałyśmy dobre pół godziny, więc T. zdążyła się uspokoić, a ja mogłam bujać w obłokach i myśleć o kolejnym dniu zawodów…

...na który w końcu nie dotarłyśmy. Po tym, jak T. spuszczona ze smyczy na wieczornym spacerze tylko chodziła (!) wokół mnie doszłam do wniosku, że jedyna odpowiedzialna rzecz, jaką mogę zrobić to pozwolić jej następnego dnia zostać w domu i zbierać siły. Tak też się stało. Nad poprawą wyniku będziemy więc (mam nadzieję) pracować dopiero w czasie edycji jesiennej. Tymczasem jednak wnioski po Dog Games Summer są następujące: czas zamienić metalową klatkę na materiałową i poważnie wziąć się za uczenie psa odpoczywania w niej; pora poważnie wziąć się za frisbee, bo to zdecydowanie najbardziej atrakcyjna rzecz, jaką mogę T. zaoferować.


photo credit: Pola Dąbrowska

piątek, 12 czerwca 2015

Dog Orient w Puszczy Bolimowskiej

Miło mi poinformować, że zdołałam zmusić P. do napisania relacji z rajdu na orientację, który niedawno odbył się w Puszczy Bolimowskiej. Wygląda na to, że klawiatura jest w stanie znieść więcej niż pańcina świadomość - wydawało mi się, że wiedziałam, jak na Dog Orient poradziła sobie moja ekipa, a tu proszę, tyle nowych szczegółów! Zapraszam do lektury!

***

Kiedy nieco ponad rok temu spisywałem moje wrażenia z pierwszego dogtrekkingu, zakończyłem je prostą tezą: “jeżeli nie zacznę biegać na 10 kilometrów, dogtrekking ma nam niewiele do zaoferowania”. Od tamtej pory temat zaczął do mnie wracać, a w ostatni weekend (6-7 czerwca) znowu trafiłem na rajd Dog Orient, kończąc go z wynikiem jednocześnie gorszym i lepszym niż poprzednio.

Rok to kawał czasu, sporo się w T. i moim życiu zmieniło, stało się też jasne, że rudy zwierz ochotę na ruch ma nie do zdarcia. W końcu więc na jesieni zaczęliśmy nieśmiało truchtać, zimę nieregularnie przebiegaliśmy, więc na wiosnę (o dziwo!) przebiegnięcie dystansu 10 kilometrów dla mnie i T. nie stanowiło wyzwania, choć T. po 8 kilometrze wyraźnie zaczynało się nudzić (co nie jest tożsame z brakiem sił!). Wreszcie z myślą o dogtrekkingu w ramach treningu zacząłem zabierać na biegi 3-kilogramowy plecak. Krótko potem pojawiły się pewne problemy. Najpierw T. zaliczyła nieudaną sterylizację, co ją na jakiś czas wyłączyło z uprawiania poważnego wysiłku fizycznego, potem ja przeciążyłem (głównie swoją niefrasobliwością) kolana. Przez to miesiąc przed zawodami dystans ponad 5 kilometrów przebiegłem tylko dwukrotnie: na warszawskim Ekidenie, a potem kilka dni przed startem, kiedy na 7 kilometrze dostałem kolki i musiałem zrobić sobie przerwę zanim dodałem brakujące 3 kilometry do domu. Nie da się ukryć, że moje przygotowanie fizyczne pozostawiało więc sporo do życzenia.

Lepiej natomiast byłem przygotowany do imprezy pod kątem organizacyjnym. Wiedziałem co i w jakiej ilości zabrać, a co sobie odpuścić, jak się ubrać. Dwa dni przed wyjazdem do Bud Grabskich przetestowałem też jeden z napojów “izotonicznych” polecanych przez Marmurkowego. Okazało się jednak, że T. była wprawdzie gotowa przełknąć wodę z miodem, za to banan został oceniony, jako niejadalny. Kiedy ostatecznie receptura została odrzucona, zostało stanowczo za mało czasu na dalsze eksperymenty i pozostaliśmy przy zwykłej wodzie. W piątek wrzuciłem wszystko czego potrzebowałem (poza klapkami) do plecaka, wsiedliśmy do pociągu i po nieco ponad godzinnej jeździe byliśmy w Skierniewicach-Rawce. Śmieszny zbieg okoliczności: gdy byłem w pociągu, mój operator GSM wysłał mi SMS-a z informacją, że zużyłem abonament internetowy. Z kolei plan dotarcia do ośrodka bazował na Google Maps. W efekcie zbłądziłem jeszcze przed startem.

W ośrodku zgarnąłem kluczyk do domku (jak się okazało - spałem sam) i poszliśmy się z T. rozpakować. Po sąsiedzku mieszkali m.in. Pestka z człowiekiem - przewodnikiem i Bohun z obstawą. Z drugiej strony mieszkało stado wyjców i szczekaczy, które boleśnie uświadomiło mi czemu ludzie mogą nie chcieć mieć psów w ośrodku na wakacjach. W towarzystwie sąsiadów i przy kilku piwach miło spędziliśmy z T. wieczór i początek nocy, ale koło północy zwinęliśmy się spać - następnego dnia o 10 startowaliśmy.

Obudziłem się o 7, zjadłem przygotowane w W-wie śniadanie, potem podrzemałem trochę, wstałem, przygotowałem się do zawodów (strój, elementy rozgrzewki, przepakować potrzebny bajzel z dużego plecaka podróżnego do małego plecaka sportowego etc.), po czym w towarzystwie “Bohunów” (Króla Wrocławskiego Chill Outu - przyp. D.) ruszyliśmy w kierunku linii startu. Dostałem mapę i 20 minut przed rozpoczęciem rajdu mogłem wreszcie spojrzeć na trasę i zdecydować jakie cele naprawdę chciałbym zrealizować podczas biegu. D. wcześniej sugerowała, że może po prostu powinienem przebiec minimalną trasę jak najszybciej, jednak ten pomysł zupełnie mi się nie podobał. 10 kilometrów zajmuje niecałą godzinę, nawet biorąc poprawkę na teren, pogodę i moją orientację, co oznaczało, że już o 12 mógłbym ruszyć z powrotem na stację kolejową. Bez sensu.

Ostatecznie stanęło na tym, że plan minimum to ~⅔ trasy, a reszta w zależności jak mi będzie szło. Będąc dobrej myśli przepchnąłem się na start do biegaczy i po chwili ruszyliśmy. T. tylko na to czekała i jak zwykle na początku wyrwała na przód niczym Shadowfax pod Gandalfem. Kilkaset metrów za linią startu biegłem razem z parą nieznanych ludzi dość wysokim tempem w kierunku punktu czwartego. Był on nieoczywisty do znalezienia, przez co szukaliśmy go może 4 minuty, ale już po chwili z podbitymi kartami startowymi, we trójkę, ruszyliśmy w kierunku następnego punktu - trzeciego. Po drodze mój niezmordowany ogar zahaczył o podpięte do prądu ogrodzenie okalające pastwisko dla konia. Psina wpadła w lekką panikę, ale po chwili nic nie było po niej widać (zobaczcie, wystarczy spuścić ich na chwilę z oka i od razu takie historie! - przyp. D.). W punkcie trzecim zameldowaliśmy się z, jak sądzę, bardzo dobrym czasem. Jednak w tym miejscu stało się dla mnie jasne, że tempo osób, z którymi biegłem jest trochę za dobre jak na moje nogi i dłużej nie zdołam go utrzymać. Rozdzieliśmy się, dalej biegłem i maszerowałem sam. Z fatalnym skutkiem.

Najpierw minąłem o przynajmniej pół kilometra punkt dwunasty, potem punkt drugi (nie sam zresztą) i zacząłem krążyć po leśnych działkach. Tu o tyle dobrze się złożyło, że zawodnicy, których spotkałem po drodze mieli swoją własną mapę, dzięki której odkryli jak bardzo nadłożyliśmy drogi. W efekcie kiedy dotarłem do dwunastki, mnóstwo osób już ją opuściło lub opuszczało. Wystarczyły w sumie cztery punkty, abym nabiegał się niemało. Byłem co najwyżej w środku stawki i sytuacja nie wyglądała zbyt różowo. Udało mi się nie pomylić trasy do jedenastki. Po drodze minąłem ekipę z Bohunem, z czego jasno wynikało, że na odcinku, na którym miałem najwięcej pary w nogach, narobiłem tyle głupot, że z punktu widzenia zawodów mój wynik był gorszy niż równy, dobry marsz. Stąd - skuszony prostą drogą - marszobiegiem ruszyłem w kierunku punktu dziewiątego, gdzie czekał na nas poczęstunek. Po drodze T. zaliczyła kąpiel w jedynym niewyschniętym strumieniu na całej - według mapy, bogatej w strumyki - trasie.

W punkcie żywieniowym nie wylądowaliśmy z całą pewnością jako pierwsi, ale chyba jeszcze z czasem w miarę przyzwoitym. T. wzgardziła wodą (przed chwilą była w strumieniu) i arbuzem, ja z kolei sobie kilku rzeczy nie odmówiłem, pobawiłem się kilka minut łamigłówkami i ruszyłem dalej na północ, żeby dotrzeć do punktu ósmego. Wciąż nie wykluczyłem obiegnięcia całej trasy, bo przecież ten kawałek udało mi się ogarnąć bardzo sprawnie. Tak się jednak składa, że potem wpadłem na swój ostatni głupi pomysł. Najgłupszy.

Ruszyłem - mniej lub bardziej na przełaj przez las - w kierunku punktu 10. Myślę, że zanim dotarłem do równo wyznaczonych działek leśnych, zmarnowałem sporo czasu oraz sił - zarówno swoich jak i psa. Do celu dotarliśmy wyraźnie zmęczeni. Zbliżała się czwarta godzina na trasie, a moje bieganie można było na tym etapie wsadzić między bajki. To co przyspieszyłem podbiegając kilkaset metrów, marnowałem zmęczonym marszem. Nadszedł czas wyboru, który ostatecznie wykluczył mnie z klasyfikacji. Mogłem skierować się do punktu pierwszego i być w miarę pewnym dotarcia do mety. Mogłem też udać się do punktu siódmego i zachować szanse zaliczenia wszystkich dwunastu punktów kontrolnych, nie wiedząc, czy wystarczy mi na to sił i czasu.

W punkcie siódmym zameldowałem się 100 minut przed końcem zawodów. Wyłowiłem wraz ze stojącym już tam zawodnikiem to co trzeba z tablicy informacyjnej i ruszyłem do punktu szóstego. Tutaj znowu wpadłem na ekipę z Bohunem, która kierowała się do jedynki, obawiając się się przekroczenia limitu czasu. Ponieważ jednak cała moja obecność tutaj była już podyktowana próbą obiegnięcia całej trasy, ruszyłem w kierunku położonego gdzieś nad rzeczką punktu piątego. Kiedy mniej więcej dotarłem na miejsce, byłem już naprawdę bardzo zmęczony. Nawet nie bardzo miałem siłę kręcić się po okolicy, jak teraz zresztą o tym myślę, to nie jestem nawet pewien czy rozglądaliśmy się (bo nie tylko ja tu byłem) w dobrym miejscu. Kilka osób (które dotarły tu przede mną) stwierdziło, że już dostatecznie dużo czasu zmarnowało i ruszyło w drogę powrotną. Kilka minut po nich T. i ja również opuściliśmy okolicę. Po może kwadransie dopadłem jakiejś grupy, dziarsko maszerującej ku jedynce. Z ochotą do nich dołączyliśmy.

Nie byliśmy w stanie im dotrzymać kroku. Musieliśmy co jakiś co chwilę podbiegać, żeby się nie oddalić, jednocześnie nawet niezmordowana T. nie próbowała trzymać tempa tylko z wyraźnym zmęczeniem szła koło mnie. Ostatecznie, zostałem z tyłu z zawodniczką, której pies odmówił dalszego uczestnictwa i czekała na brata, aby zwiózł ją z trasy. Uświadomiłem sobie, że na pewno nie mam siły, żeby się sprężyć i skończyć rajd. Wątpiłem również czy T. dałaby radę. Na szczęście, okazało się, że zmotoryzowany brat może podrzucić nas do ośrodka.

Ostatecznie w drogę powrotną zabrał nas inny samochód i inni ludzie. Byłem tak zmęczony, że mimo iż dwukrotnie pytałem o ich imiona, nie wiem kto mnie i T. podrzucił na miejsce. Ale dziękujemy!

W ten sposób minęliśmy linię mety z boku, nie zostaliśmy nawet sklasyfikowani, zgłosiliśmy tylko, że nie zginęliśmy na trasie i po jakimś czasie udaliśmy się na ogłoszenie wyników, aby dowiedzieć się, że - Kasia, Daniel i Bohun zajęli trzecie miejsce w kategorii par (wow!). Może półtorej godziny później wylądowałem na stacji kolejowej i skierowałem się do domu, kończąc przygodę w Puszczy Bolimowskiej.

Tegoroczny start podobał mi się dużo bardziej niż ten poprzedni. Po pierwsze, widzę owoce nieregularnego, ale jednak, trenowania. Endomondo nie kłamie - ponad 34 kilometry z Księżyca się nie wzięły. Jednocześnie wiem też, że zeszłoroczna teza o bieganiu na 10 kilometrów nie do końca się sprawdziła. Taki dystans przebyty biegiem wystarczy, żeby T. poczuła zmęczenie, ale nijak się ma do pokonania 30 kilometrów inaczej niż maszerując lub głównie maszerując. Do niedawna mówiłem, że bieganie dłuższych dystansów mnie nie interesuje, bo zjada za dużo czasu. Jednocześnie nie jestem fanem maszerowania i podoba mi się dogtrekking. Cele te w oczywisty sposób są ze sobą na jakimś poziomie sprzeczne.

Druga sprawa to moja orientacja w lesie. Jest do dupy. Muszę pomyśleć jak popracować nad tym problemem. Jeżeli nie kończąc 30-kilometrowej trasy mam na liczniku o 4 kilometry więcej, to można przyjąć że jakieś 6-7 straciłem na błądzeniu. 20%. Bezbożnie dużo. Z perspektywy tych zawodów była to różnica między skończyć i nie skończyć. Szaleństwo.

Wreszcie sprawa trzecia - taktyka. Czemu ja biegłem od startu? Wiedziałem przecież, że nie przebiegnę tej 30-kilometrowej pętli, czemu więc nie ruszyłem marszem i nie zacząłem biec np. od połowy?
P. w tle planuje treningi, a T. łypie z dezaprobatą.

Rajd po Puszczy Bolimowskiej sprawił mi wiele radości. Radości wynikającej z wystawienia się na próbę i dania z siebie niemal wszystkiego (przynajmniej fizycznie - mentalnie ugrzązłem tragicznie), co miałem. Te zawody jednocześnie były laboratorium testowym dla dalszych tego startów i punktem przejściowym między tym, co z T. i sobą robiłem do teraz i co będę robił od teraz. Póki co jednak jeszcze odpoczywamy. I nieśmiało planujemy co dalej.


piątek, 5 czerwca 2015

Recenzja: identyfikator SafePet

Identyfikator to chyba, obok obroży i smyczy, najbardziej przydatne akcesorium, jakie można zafundować swojemu psu. Dzięki niemu zwierzak, który oddali się od właściciela ma szansę wrócić do domu nim w ogóle zauważy, że jego ulubiony człowiek gdzieś się zawieruszył. Z tego względu staram się dbać o to, aby T. była odpowiednio oznakowana zawsze, kiedy wychodzi z domu. A że nasza dotychczasowa adresówka zrobiła się już nieco niewyraźna i wytarta od kilku tygodni funkcję “metki” mojego psa pełni identyfikator SafePet.


 
Dowód osobisty?

Identyfikator SafePet został zaprojektowany na wzór dowodu osobistego - dokumentu, którego posiadaniem szczycą się pełnoletnie dwunogi. To miła koncepcja, bo przydaje wagi istnieniu zwierzęcia. W końcu tylko pełnoletni obywatele kraju mają swoje dowody osobiste, symbole dorosłości i przepustki do krainy wysoko procentowych trunków. Przyznaję uczciwie, że fakt, iż T. posiada swój dowód tożsamości mile łechce moją psiarską próżność, a także jest w pełni zgodny z moim przekonaniem, że pies jest pełnoprawnym członkiem rodziny.

W związku z taką koncepcją proces składania zamówienia jest nieco odmienny, od tego gdy przychodzi do kupowania zwykłych adresówek. Aby spersonalizować identyfikator dla swojego psa lub kota należy wejść na stronę SafePet i uzupełnić specjalny formularz, w którym trzeba umieścić zdjęcia zwierzaka, a oprócz niego takie informacje jak imię, data urodzenia, rasa, miejscowość, kolor oczu, waga, wzrost oraz ewentualne wiadomości dodatkowe, które nie są widoczne na adresówce. Jak łatwo się domyślić, konieczność podania wszystkich tych danych wynika ze specyficznego designu identyfikatora - podobne znajdziemy w ludzkim dowodzie osobistym. Niestety, wiele danych, które przydają się do identyfikacji ludzi nie ma zastosowania w przypadku zwierząt. Uważam, że waga, wzrost, czy kolor oczu zabierają na adresówce cenne miejsce, które można by przeznaczyć na inne informacje, jak choćby czip lub jego brak, a przypadku psów rasowych imię rodowodowe oraz numer tatuażu, aby w przypadku braku kontaktu z właścicielem zwierzęcia można by zadzwonić do odpowiedniego oddziału ZKwP lub hodowcy. Z tego powodu kiedy projektowałam dowód osobisty T. odpuściłam np. mierzenie i ważenie psa - zamiast tego przepisałam informacje z wzorca rasy.

Firma szybko zreflektowała się, że nadmiar niepotrzebnych danych jest problemem. Dostępna jest już nowa, zmieniona wersja adresówki - projektując ją nie wpisujemy wagi, wzrostu, czy koloru oczu psa. Zamiast tego dostajemy dwie linijki wolności, w których może znaleźć się dokładnie to, czego dusza zapragnie! Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem tego, jak szybko SafePet się rozwija i ewoluuje w stronę formy najbardziej pożądanej przez klientów.


Powszechny spis psowatych

SafePet to nie tylko adresówka, ale przede wszystkim stojąca za identyfikatorem usługa. Składając zamówienie kupujemy nie tylko fajnie wyglądający kawałek plastiku, lecz również wpis do ogólnopolskiej bazy danych oraz możliwość wydrukowania gotowych ogłoszeń o zginięciu psa. Te dodatkowe funkcje są dla mnie niezmiernie istotne - aby sprawdzić dane zwierzaka w bazie SafePet nie potrzeba specjalnych czytników, jak w przypadku mikroczipów - wystarczy smartfon z dostępem do Internetu, dzięki czemu skraca się czas kontaktu z właścicielem. Tak samo, jak w przypadku SafeAnimal wpis do bazy danych jest dożywotni i nie podlega żadnym opłatom abonamentowym.

Ogłoszenia to również bardzo pomocny dodatek. Nie życzę nikomu, aby kiedykolwiek się przydał, wyobrażam sobie jednak, że gdyby mój pies zaginął wolałabym nie tracić czasu na gimnastykę w programach graficznych, tylko kliknąć "drukuj" i pięć minut później rozwieszać ogłoszenia po okolicy. W tej smutnej godzinie okazują się przydatne dodatkowe dane, jakie zostały podane w formularzu zamówienia. Znajdziemy je właśnie na ogłoszeniu, dlatego warto dobrze zastanowić się nad tym, co chcemy napisać o swoim pupilu, podczas wypełniania formularza zamówienia. Gdy ulotki (niestety!) okażą się potrzebne wystarczy dodać miejsce zaginięcia psa i gotowe.


SafePet w praktyce

Jaki jest SafePet widać jak na dłoni - to oczywiste, że specyficzny design nie każdemu przypadnie do gustu, warto natomiast bliżej przyjrzeć się temu, jak adresówka sprawuje się codziennej, spacerowej praktyce.

Identyfikator wykonany jest z zalaminowanego plastiku, dzięki czemu jest niesamowicie lekki i prawie w ogóle nie hałasuje, kiedy pies jest w ruchu. Druk jest wyraźny, ostry, krawędzie liter nie “rozlewają się” tak, jak w przypadku poprzedniej adresówki, której używała T. Na razie, po kilku tygodniach użytkowania, dzielnie udaje mu się znosić codzienne spacery - a przy seterze, kochającym wodę, błoto i dzikie gonitwy w polu to wcale nie taka oczywista sprawa. Warto, jak w przypadku każdej adresówki, kółeczko, które dodaje do niej producent zamienić na trytykę (opaskę zaciskową), aby mieć pewność, że gadżet pozostanie na swoim miejscu do końca świata i jeden dzień dłużej.
Adresówka w porównaniu z karabińczykiem smyczy dla średniego/ dużego psa.
Adresówka w porównaniu z monetą pięciozłotową.

SafePet wydaje się być bardzo duży jest to jednak złudne wrażenie. Owszem, identyfikator w podstawowej wersji jest spory (5,4 cm x 2,9 cm), jednak nie tak gigantyczny, jak się spodziewałam oglądając zdjęcia na stronie producenta. Po prostu dobrze widać go nawet na dużym, nieźle obsypanym futrem psie. Natomiast mój początkowy lęk dotyczący tego, że najpierw będzie widać adresówkę, potem długo-długo nic, a dopiero później psa okazał zupełnie nieuzasadniony. Warto jednak wziąć pod uwagę, że jej wielkość może się okazać problematyczna w przypadku przedstawicieli ras małych lub miniaturowych. Specjalnie z myślą o nich producent niedawno wprowadził do sprzedaży identyfikator w mniejszym rozmiarze (4,1 cm x 2,4 cm).


Trudno mi dokładnie określić, jak SafePet sprawdziłby się w warunkach ekstremalnych. Na razie psa nie zgubiłam i gubić nie planuję, a T. szczęśliwie jakoś specjalnie tych zamierzeń nie utrudnia i na spacerach wcale nieźle trzyma się swoich ludzi. Mogę natomiast powiedzieć, że w życiu codziennym identyfikator spełnia swoje zadanie - daje mi poczucie, że na wszelki wypadek mój pies jest odpowiednio oznakowany, obecny w bazach danych on-line. Mam nadzieję, że to, gdyby zdarzało się jakieś nieszczęście, pomoże T. wrócić do domu.


Wady i zalety

+ wyraźny druk;
+ wodoodporność;
+ lekkość;
+ wpis do bazy danych;
+ korzystna cena;
+ brak dodatkowych opłat abonamentowych;
+ możliwość wydrukowania ogłoszeń;
+ szybki, miły kontakt z producentem;
+ firma stale ulepsza swój produkt - już dostępne są nowe wersje, które eliminują podstawowe problemy;

- nie każdemu przydanie do gustu specyficzny design;
- nie wszystkie informacje na adresówce są potrzebne;
- brak możliwości dostosowania danych widocznych na adresówce do indywidualnych potrzeb.

Dwa ostatnie punkty mają zastosowanie w przypadku wersji adresówki, którą ma T., ale są już nieaktualne - wprowadzono nową wersję identyfikatora, która eliminuje te problemy!


Tekst powstał w ramach testów produktów biorących udział w plebiscycie TOP for DOG.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

"Wszystko o obedience" z Magdą Łęczycką

Obedience’owe dokonania Magdy Łęczyckiej podziwiam od dawna, więc gdy dowiedziałam, że w Warszawie będzie prowadziła dwudniowe seminarium “Wszystko o obedience” z radości podskoczyłam tak wysoko, że mało brakowało, a przebiłabym głową sufit. Niestety, radość szybko zmieniła się we frustrację: okazało się, że warsztaty zaplanowano w wyjątkowo niesprzyjającym terminie i wyglądało na to, że będę musiała obejść się smakiem. Końcowym efektem walki emocji i rozsądku był udział w sobotnich wykładach i treningach oraz niedziela, która upłynęła mi pod hasłem “dlaczego mnie tam nie ma?!”.

***

W piątek wieczorem zafundowałam T. wyjątkowo długi, wyczerpujący spacer, a w sobotę rano po krótkiej przechadzce pomachałam jej na do widzenia, po czym zamknęłam za sobą drzwi. Seminarium “Wszystko o obedience” było pierwszym psim wydarzeniem, w którym wzięłam udział… bez psa. Zapisywałam się na nie w ostatniej chwili i nawet nie przyszło mi do głowy, aby zapytać, czy zostały jeszcze miejsca dla uczestników z psami. Z jednej strony, żałuję, bo jestem pewna, że uwagi Magdy bardzo pomogłyby mi w ogarnianiu rudej. Z drugiej jednak, muszę przyznać, że było to bardzo wygodne - mogłam skupić się na słuchaniu wykładów i obserwowaniu treningów, zamiast nieustannie myśleć o tym, jak w całym tym zamieszaniu poradzi sobie T. Cieszę się też, że oszczędziłam rudej drogi na plac ćwiczeń. Będąc stworzeniem miejskim ma dobrze opanowane metro, autobusy czy tramwaje, ale psy szczekające zza płotów to zupełnie inna bajka.

Seminarium dotyczyło obedience (cóż za zaskoczenie!), jednak tematyka wkładów koncentrowała się nie na konkretnych ćwiczeniach, ale na przygotowaniu młodego psa do tego wymagającego sportu. W sobotę odbyły się dwa treningi grupowe oraz wykłady o następującej tematyce:
  • Wychowanie psa do sportu, życie codzienne;
  • Podstawy obedience: motywacja, koncentracja, budowanie sesji, korygowanie;
  • Przez zabawę do trójki, planowanie treningów.


Jak się pewnie domyślacie, siedzibę Psich Smaków opuściłam naładowana wiedzą i motywacją, a także wyposażona w zeszyt pełen notatek. Teraz, kiedy go przeglądam mam wrażenie, że mimo iż starałam się naprawdę szybko ruszać ręką i tak nie zdołałam zapisać wszystkiego.
Praca z Magdą dosłownie zwala z nóg!

Najważniejsze wnioski? Pierwszy jest taki, że chyba każdy kto przygotowuje się do przyjęcia pod dach szczeniaka powinien w tego rodzaju warsztatach uczestniczyć. Nawet, jeżeli zupełnie nie interesuje go posłuszeństwo sportowe. Pies wychowywany zgodnie z radami Magdy to nie tylko świetny towarzysz w zmaganiach na ringu, ale przede wszystkim zwierzak, z którym miło jest żyć. To bardzo ważne, bo zwykła codzienność zajmuje w życiu znacznie więcej miejsca niż treningi i starty w zawodach.
Poza tym, z bolesną jasnością zobaczyłam wszystkie błędy, jakie popełniałam na początku swojej drogi z T., głównie te dotyczące jej kontaktów z obcymi ludźmi. Powinnam była od samego początku stanowczo i brutalnie hamować zapędy wszystkich osiedlowych cmokaczy, aby podczas powitania z obcymi ludźmi nigdy nie miała choćby najmniejszej okazji zahaczyć o emocjonalny kosmos, w którym tak często przebywa. Nie da się ukryć, że T. potrzebuje dużo pracy nad samokontrolą i wyciszenia.
Muszę też przyłożyć się do budowania motywacji pokarmowej - T. od jakiegoś czasu nie ma już miski, ale prawdę mówiąc nie zauważyłam szczególnych zmian w jej nastawieniu do pracy za jedzenie. Wygląda na to, że muszę podkręcić emocje jakie ruda kojarzy z codzienną porcją karmy. Potrzebujemy aktywnego karmienia: ścigania się do jedzenia, podrzucania go, gestów, które przekonają psa, że nie tylko o pasztet warto jest powalczyć. Bierne karmienie z ręki zdecydowanie nie rozwiąże naszych gastronomicznych problemów.
Ponadto, chyba przekonałam się do idei dzienniczków treningowych. Przy czym w przypadku T. nie chodzi o to, aby wiedzieć co i kiedy ćwiczyć, ale by udało się podkreślać małe sukcesy, które zmotywują mnie do dalszej pracy - bo, prawdę mówiąc, ostatnimi czasy ruda mocno daje w kość (druga cieczko, gdzie jesteś?!).

Każdy z wykładów był świetnie poprowadzony, Magda wpierała się prezentacją i naprawdę dużą liczbą filmów dokładnie obrazujących to, o czym w danej chwili była mowa. Część materiałów video, które oglądaliśmy możecie zobaczyć na jej kanale na Youtube. Poza tym, każdego dnia odbywały się dwa treningi grupowe. Uczestnicy z psami zostali podzieleni na dwie drużyny - mniej i bardziej zaawansowaną - które kolejno szlifowały swoje umiejętności. Niestety, treningi wypadły nieco gorzej od rewelacyjnej części teoretycznej, zwłaszcza w przypadku grupy początkującej. Ćwiczeń do przerobienia podczas jednej półgodzinnej sesji było sporo, co sprawiało, że osoba próbująca skutecznie pracować z psem i jednocześnie skupiać się na wyjaśnieniach oraz udzielanych wskazówkach łatwo mogła się trochę pogubić. Widać było, że mózgi zarówno czworonogów, jak i ludzi po prostu parują - mam wrażenie, że większą efektywność można by osiągnąć stawiając na mniejszą liczbę zadań przy dokładniejszym ich przepracowaniu. Duża ilość praktyki była natomiast bardzo fajna z perspektywy obserwatorów - ja zabrałam ze sobą do domu naprawdę sporo pomysłów na ćwiczenia z T.
Gosia i Baloo są powodem, dla których seminarium było nie tylko intelektualną, ale i towarzyską ucztą.
Jak widać "Wszystko o obedience" obfitowało w niebieską, australijską pleśń (tu w postaci Grandysa)...
...ale byli obecni również przedstawiciele innych ras.

***
Seminarium “Wszystko o obedience” to wydarzenie, o którym niezmiernie trudno jest opowiedzieć, właśnie dlatego, że jest w nim… wszystko. Od budowania porozumienia ze szczeniakiem, przez naukę sztuczek pomocnych w opanowaniu konkretnych ćwiczeń, po planowanie treningów i startów w zawodach. Na dodatek przekazane w przystępny, kompetentny sposób. Wśród informacji zawartych w wykładach chyba każdy znajdzie jakąś nowość, coś co pomoże poprawić porozumienie z psem i wniesie do treningów nową jakość. A przecież mowa tu tylko o jednym dniu! Mam nadzieję, że kiedy Magda zdecyduje się na powtórkę będę mogła uczestniczyć w całym wydarzeniu. Oczywiście, z psem.


Informacje praktyczne
Organizator: Psie Smaki
Prowadzący: Magdalena Łęczycka
Koszt: 180 zł (1 dzień bez psa)
Miejsce: Sępia 22, Warszawa
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...