piątek, 31 stycznia 2014

Niespodzianka na trawniku

Dzisiejszy wpis będzie wprawdzie dotyczył czystości osiedlowych trawników, jednak nie pojawi się w nim kwestia sprzątania psich odchodów - napisano o niej już całe tomy i na razie nie mam zamiaru poruszać tego tematu. Chciałabym jednak zwrócić uwagę na inny, choć nieco podobny problem.

Kiedyś wydawało mi się, że mieszkam w dość miłej okolicy. Spokojnie. Wszędzie blisko. Zielono i czysto, jak na ścisłe centrum dużego miasta. Pojawienie się T. zmusiło mnie do całkowitego zweryfikowania poglądów na tę ostatnią kwestię. Zmieniły się moje codzienne ścieżki, porzuciłam chodniki na rzecz trawników i zaczęłam bardzo uważnie patrzeć pod nogi. Nie po to, aby nie wdepnąć w pamiątkę pozostawioną przez nieodpowiedzialnego właściciela innego czworonoga, ale by chronić zdrowie T. Umycie butów to prosta sprawa. Wyrwanie psu z pyska tego, co może znaleźć na teoretycznie czystym i zadbanym trawniku w centrum miasta - niekoniecznie. Dodam, że znaleźć może po prostu wszystko.

Potrafię niemało zrozumieć i wydaje mi się, że wiele już widziałam, jeżeli chodzi o ludzką bezmyślność, dlatego butelki po piwie, czy papierki po kebabach rozrzucone wokół koszy na śmieci nigdy nie budziły mojego zdziwienia, szczególnie w okolicy weekendu. Nie mogłam jednak wyjść z szoku, kiedy okazało się, że mieszkańcy okolicznych bloków wyrzucają przez okna zepsute jedzenie. Nie, nie przyłapałam nikogo “na gorącym uczynku”, ale jak inaczej wytłumaczyć chleb, kaszę, sery, wędliny i kości leżące dokładnie pod pionem kuchennym? Chyba najdziwniej poczułam się, kiedy 25 grudnia na porannym spacerze odebrałam T. głowę karpia. Jedzenie ląduje również w pewnych strategicznych miejscach na osiedlu (pod charakterystycznym drzewem, czy przy konkretnej ławce), najwyraźniej specjalnie przez kogoś wynoszone.

Zastanawiam się, kim są ci ludzie i co nimi kieruje. W kuchni do okna i do kosza na śmieci jest równie blisko/daleko, więc to chyba nie lenistwo. Oszczędność też nie, bo przecież jedną z niewielu zalet mieszkania w blokowiskach jest to, że wywóz śmieci wliczony jest w czynsz. Mam szczerą nadzieję, że to nie są niezdarne próby trucia psów. Z drugiej strony, trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś próbował dokarmiać gołębie, czy bezdomne koty zawiniętym w folię, zepsutym serkiem topionym, który spałaszował kiedyś labrador sąsiadów, płacąc za tę chwilę zakazanej przyjemności poważnym zatruciem.

Pewnie nigdy nie znajdę odpowiedzi na te pytania. Nie sądzę też, aby udało mi się w jakiś sposób powstrzymać sąsiadów przed takim zachowaniem. Pozostaje trenowanie komend "nie rusz" oraz "puść", połączone ze wzmożoną czujnością na spacerach, omijaniem miejsc, które upodobali sobie osiedlowi wystawcy artykułów spożywczych i darmowa praca na rzecz MPO.
Im bliżej ludzkich siedzib spacerujemy, tym większą czujność muszę zachować.

piątek, 24 stycznia 2014

Kto kogo wyprowadza na spacer

“Tobie to nawet uroczy golden retriver wejdzie na głowę” - mówili znajomi, słysząc o naszych planach dotyczących sprowadzenia do domu nowego, czworonożnego lokatora. P. natomiast, zdając sobie sprawę z tego, że dla psów od zawsze mam wyjątkowo miękkie serce, żartował, iż będę panią wyłącznie od rozpieszczenia, która grzecznie wykonuje polecenia pupila - pies tupnie łapką i nagle pojawiają się przed nim smakołyki, podane na srebrnej tacy. Wszystkie tego rodzaju dowcipy i docinki znosiłam z pokorą, bo w głębi duszy wiedziałam, że nie są nieuzasadnione. Wprawdzie jestem powszechnie uważana za osobę o dość zdecydowanym charakterze, jednak mięknę wprost niewyobrażalnie w obliczu smutnego, psiego spojrzenia, nie byłam więc pewna, jak ułożą się moje relacje ze szczeniakiem.

Kiedy przyjechaliśmy odebrać T. i otoczyło mnie dziesięć małych piesków, jej sióstr i braci, przeżyłam jedną z najszczęśliwszych chwil w życiu. Mój rozanielony uśmiech zdradzał wszystko - nawet hodowca uznał, że to wielkie szczęścia, iż P. ma z psami pewne doświadczenie, bo dzięki temu jest szansa, że w naszym prywatnym stadzie "osobnikiem alfa" zostanie człowiek. Gdy już udało mi się pozbierać - tak fizycznie, jak emocjonalnie - mogliśmy obejrzeć dorosłe psie piękności, ich puchary i medale, porozmawiać z hodowcą i podpisać wszystkie niezbędne dokumenty. Potem w towarzystwie małej, puszystej kulki ruszyliśmy w drogę powrotną.

I nagle wszystko się zmieniło. Podejściem do psa zaskoczyłam wszystkich. Nawet siebie.

Oczywiście, od momentu, w którym było pewne, że w naszym domu pojawi się pies zaczęłam się dokształcać w kwestii obchodzenia się ze szczenięciem, socjalizowania, wychowywania go i szkolenia pozytywnymi metodami, ale chyba nikt nie spodziewał się, że tę książkową wiedzę zdołam tak dobrze przełożyć na życiową praktykę. Bo chociaż T. całkowicie podbiła moje serce od momentu, kiedy znalazła się w samochodzie na moich kolanach traktuję ją z bezwarunkową miłością i delikatnością, która jednak są połączone z żelazną konsekwencją. Dość powiedzieć, że to ja nauczyłam ją reagować na imię oraz pierwszych komend, oswajałam z nowymi miejscami i przełamywałam jej lęki. Okazało się, że ze szkoleniem psa radzę sobie całkiem nieźle, a psie łapy trzymają się z dala od mojej głowy.

Niestety, życie to nie bajka, więc największy komplement, dotyczący moich umiejętności szkoleniowych otrzymałam w trakcie awaryjnej wizyty u weterynarza, dokładnie dzień przed pierwszą lekcją w psim przedszkolu. T. miała dostać zastrzyk, kręciła się po gabinecie zestresowana wcześniejszymi wydarzeniami (o tych pewnie jeszcze kiedyś napiszę). Chcąc ułatwić weterynarzowi zadanie, zapytałam, czy powinna usiąść. “Proszę pani ona jest teraz zbyt zdenerwowana, nie usiądzie” - usłyszałam. Mimo to, kiedy powiedziałam “T., siad” psi zad natychmiast spoczął na kafelkach. Mina weterynarza - bezcenna.

Chyba jednak nadaję się na psiego przewodnika.

Spotkanie z przeszłością: pierwsze spacery.


piątek, 17 stycznia 2014

Marzenia się spełniają

Historia, którą chcę w tym miejscu opowiedzieć zaczyna się tyleż klasycznie, co zwyczajnie: dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką. Mieszkałam wtedy - niestety! - nie w zamku, ale na popeerelowskim osiedlu w jednym z większych miast Polski, gdzie pomiędzy blokami i budynkiem szkoły podstawowej kryły się plac zabaw, piaskownica i kilka skrawków zieleni. Tam właśnie mieszkający w okolicy psiarze wyprowadzali na spacery swoich pupili. Wtedy jeszcze nikt nie przejmował bezpieczeństwem osób postronnych. Jedyną ochroną, na jaką mógł liczyć samotny przechodzień - bez względu na to, czy chodziło rottweilera czy pinczera miniaturowego - był zdrowy rozsądek, tak jego własny, jak i właściciela zwierzęcia.

Nie przeszkadzało mi to. Kierowana dziecięcą naiwnością wychodziłam z założenia, że ze swobodnie, radośnie hasającym wśród trawy psem łatwiej się zaprzyjaźnić. Bez strachu podchodziłam do przedstawicieli ras powszechnie uznawanych za niebezpieczne ścigana pełnym przerażenia krzykiem mamy. Znałam chyba wszystkie psy na osiedlu i marzyłam, by jak najszybciej mieć własnego.

Niestety, rodzice nie podzielali moich pragnień, toteż po długich, uporczywych, acz bezskutecznych namowach "jak najszybciej" musiałam zamienić na "kiedy już będę dorosła". Wprawdzie wraz z upływem lat przekonałam się, że dorosłość jest mocno przereklamowana i wiąże się przede wszystkim z odpowiedzialnością, a nie niczym nieskrępowaną swobodą, jednak w kwestii psa nic się nie zmieniło. Wiedziałam, że kiedy tylko będę mogła zapewnić mu odpowiednie warunki zwierzak pojawi się w moim domu.

Długo przyszło mi czekać na ów moment, a kiedy wreszcie nastąpił wywrócił moje dotychczasowe życie do góry nogami. Co więcej, nic nie wskazuje na to, aby sprawy miały kiedykolwiek powrócić do ustalonego niegdyś porządku. Przeciwnie. T. zdążyła już skończyć pół roku - z niezdarnego, uroczego szczeniaka zmieniła się w równie uroczy, nieposkromiony żywioł.

Spotkanie z przeszłością: kiedy przyjechaliśmy po nią do hodowli, T. nosiła tę wstążeczkę, jako obrożę.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...