piątek, 26 grudnia 2014

II zjazd rodzinny...

...czyli świąteczny spacer warszawskich Arislandów.

W niedzielę 21 grudnia odbył się kolejny spacer mieszkających w Warszawie rudzielców rodem z siedleckiej hodowli Arisland. Podobnie, jak za pierwszym razem spotkaliśmy się na Polu Mokotowskim, tuż przy zejściu do jeziora. Chociaż pogoda zdecydowanie nie sprzyjała długiemu włóczeniu się po parku frekwencja dopisała, a na spotkaniu pojawił się spory tłumek zarówno ludzi, jak i psów.

Długo zbierałam się do zorganizowania kolejnego spaceru warszawskich Arislandów - pierwsza edycja miała miejsce w lutym, więc jak łatwo policzyć oczekiwanie na edycję drugą trwało dokładnie 10 miesięcy. Po intensywnych wakacjach, z miesiąca na miesiąc aura robiła się coraz bardziej jesienna i nieprzyjemna - do tego stopnia, że z irlandzkim spotkaniem chciałam poczekać na zimę. Taką prawdziwą, ze śniegiem i mrozem. Nadszedł jednak grudzień, a zimy jak nie było, tak nie ma, doszłam więc do wniosku, że nie ma sensu czekać dłużej, a z Arislandowym spotkaniem najlepiej będzie uwinąć się jeszcze przed świętami. Facebook poszedł w ruch; ustalono datę i godzinę. Potem pozostało już tylko czekać.
Skromny świąteczny poczęstunek: dla dwunogów czekoladowe Mikołaje, a dla czworonogów - kurze łapki.

Ku mojemu zaskoczeniu w wyznaczoną niedzielę na Polu Mokotowskim w towarzystwie swoich ludzi pojawiło się aż 7 seterów irlandzkich, a wśród nich jedna z miotowych sióstr T. Po przywitaniu się z obecnymi i wręczeniu wszystkich drobnych upominków całą grupą ruszyliśmy w stronę słynnej psiej łączki. Wybraliśmy drogę na skróty, przez jezioro, które w sezonie jesienno-zimowym jest pozbawione wody. Dzięki temu psy mogły bezkarnie “zahaczyć” o pokrywające dno jeziora kałuże. Oczywiście, w korzystaniu z naturalnego SPA prym wiodła T., która już po upływie pierwszych dziesięciu minut spotkania bardziej niż dostojnego setera przypominała potwora z bagien.
Spacerowicze w komplecie. Jak widać ustawienie do zdjęcia siedmiu psów to nie lada wyzwanie.

Woda z kałuży jest nie tylko smaczna, lecz również doskonale pielęgnuje sierść.
Marsz przez jezioro.

Na psiej łączce były zabawy, przepychanki, gonitwy oraz zabawy piłkami i frisbee. Muszę przyznać, że obserwowanie zabaw tak licznej grupy psów, jednocześnie bardzo podobnych i bardzo różnych od siebie, to ogromna przyjemność. T. wprawdzie przez większość czasu trzymała się raczej z boku, jednak pozostali członkowie rudej rodziny wykazywali znacznie większe zainteresowanie swoim towarzystwem, więc było co podziwiać.
Fantastycznie fotogeniczna Sz.
T., jak zawsze, biega (bo przecież nie chodzi!) swoimi drogami.
Zabawa!
Najmłodszy uczestnik spaceru i spotkany po drodze mały toller.

Oczywiście, nie byliśmy sami - na Polu Mokotowskim, jak zawsze, kręciło się mnóstwo najróżniejszych psów. Co więcej, zdaje się, że na ten sam dzień zjazd rodzinny zaplanowali także właściciele warszawskich rhodesianów - nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam na raz tylu przedstawicieli tej rasy. Zamieszania i radości było co nie miara i w tym kontekście muszę przyznać, że jestem szalenie dumna z zachowania T. podczas spaceru. Wychodząc z domu byłam psychicznie przygotowana na użycie gwizdka i nieco stresu związanego z nie tak dobrym, jakbym sobie tego życzyła, przywołaniem. Tymczasem T. na przywołanie komendą słowną reagowała za każdym razem. Potrafiła po podejściu do mnie grzecznie wysiedzieć, czekając na zwolnienie, mimo że znajdowała się przecież w grupie ludzi. Zaprezentowała też ładne zmiany pozycji leżeć-siad oraz chodzenie przy nodze z pełnym kontaktem wzrokowym bez smyczy.

Świąteczny spacer warszawskich Arislandów trwał mniej więcej półtorej godziny. Chętnie zostałabym dłużej w tak miłym towarzystwie, ale zimno zagoniło nas do domu - bezpośrednio przed spotkaniem byłam z T. na treningu, więc zdążyłam naprawdę nieźle wymarznąć. Mimo to nie zamierzam z organizacją kolejnego spotkania czekać do wiosny. Mam nadzieję, że rudzielce wkrótce znowu będą miały okazję razem pobiegać.
W drodze powrotnej: zmarznięta pańcia i potwór z bagien.


PS. Po więcej zdjęć zapraszam na seterowego Facebooka.

piątek, 19 grudnia 2014

Sport dla każdego

Czasem na seterowym Facebooku wspominam o treningach: a to piszę że na trening jedziemy, a to że z niego wracamy, innym razem bąknę coś na temat poczynionych przez nasz psio-ludzki zespół postępów. Przyszedł więc czas, aby napisać trochę o tym co, gdzie i jak trenujemy.

***

Pierwszy prawdziwy kontakt z rally-o - bo w tym właśnie sporcie próbujemy rozwinąć skrzydła - miałam w sierpniu tego roku, podczas szkółki dla początkujących, organizowanej przez Centrum Edukacji Kynologicznej Zuzik. Pisząc, że szło nam wyjątkowo marnie nie zdołam nawet zbliżyć się ogromu żałości i beznadziei, jakie zaprezentowałam z T. w tamtą sobotę. Dość powiedzieć, że mój pies został oceniony jako wykazujący zachowania kompulsywne i w związku z tym zaproponowano mi konsultację behawioralną. Nie muszę pewnie dodawać, że na niedzielnych zawodach zjawiłyśmy się tylko po to, aby poddać przebieg walkoverem już przy czwartym znaku. Początek kariery sportowej T. można nazwać ekscytującym, ale z pewnością nie udanym.

Dwa tygodnie później rozpoczęłyśmy regularne treningi rally-o w Pozytywnej Psiej Szkole Kamiga pod okiem Doroty Jaskulskiej. Na zajęcia wstępnie zapisałyśmy się jeszcze w maju. Wcześniej czekałam na nie z niecierpliwością, domyślacie się jednak, że po popisowej porażce na evencie Zuzika mój entuzjazm do treningów, a także psich sportów w ogóle zdążył cokolwiek osłabnąć. Nie zamierzałam wprawdzie rezygnować z kamigowego rally, jednak na pierwszą lekcję jechałam w dość minorowym nastroju. Zuzikowe zamieszanie dobitnie pokazało mi, że niewiele mogę się po moim psio-ludzkim teamie spodziewać. Psychicznie byłam przygotowana na to, że jedyne, co będę mogła zrobić to raz po raz wzdychać z rezygnacji.

Przeliczyłam się. Nie bardzo miałam czas na wzdychanie, bo chociaż zaprezentowałyśmy umiejętności na poziomie nawet nie gruntu, a podziemnego parkingu, trenerka nie pozwoliła mi zatonąć w poczuciu własnej beznadziejności. Podczas gdy pozostali kursanci grzecznie ćwiczyli tak wyrafinowane elementy jak skupianie się na przewodniku, ja - pod czujnym okiem Doroty - usiłowałam przekonać T., że istnieję gdzieś na dalekim końcu smyczy i naprawdę warto zwrócić na mnie uwagę. Były krzyki, piski, jęki oraz cmokanie. Były wspólne sprinty do zabawki. Było też rozrzucanie na wszystkie strony kawałków parówki i suszonych wołowych płuc. Cały ten arsenał sprawił, że odniosłam jako taki sukces - T. raczyła spoglądać na mnie z dobrą częstotliwością, to znaczy przez około 2 sekundy co mniej więcej 10 minut.

Można powiedzieć, że tamten trening był drugim początkiem naszej sportowej drogi, znacznie bardziej pozytywnym niż ten pierwszy. Efekty wprawdzie nie były imponujące, ale wtedy tak to nie one się liczyły. Naprawdę ważne było moje samopoczucie. Po uczestnictwie w szkółce byłam przybita i wściekła - zarówno na psa, jak i na siebie. Natomiast, indywidualne podejście Doroty, jej rady i pomysły sprawiły, że tamtego dnia wróciłam do domu w przekonaniu, że również z T. da się coś zrobić przy sporej dozie cierpliwości i szalonego entuzjazmu. W ten sposób z nowym zapałem zabrałam się do pracy.

Przełom nastąpił już dwa tygodnie później. Na trzecim z kolei treningu T. była zupełnie innym psem. Oczywiście, nie potrafiłyśmy bezbłędnie wykonać wszystkich ćwiczeń, najważniejsze jednak było to, że była w stanie się na mnie skoncentrować, współpracowała, starała się. Zmianę zauważyli wszyscy, a ja z treningu wracałam naładowana pozytywną energią i chęcią do dalszej pracy. Wystarczy spojrzeć na wpis, który pojawił się na seterowym Facebooku tamtego dnia:
Nasza przygoda z Rally-o zaczęła się dokładnie dwa tygodnie temu, niezbyt ciekawie, żeby nie powiedzieć - kompromitująco. Przez całe zajęcia musiałam niczym lwica walczyć o każdą sekundę uwagi psa. A dziś... T. pięknie pracowała, była skupiona i naprawdę nieźle chodziła po torze. Zostałyśmy wprost zasypane komplementami, zarówno przez trenerkę, jak i innych kursantów. To takie miłe: z jednej strony widzieć efekty swojej pracy z psem, a z drugiej mieć świadomość, ze inni to zauważają i doceniają.

Na dzień dzisiejszy mamy za sobą już trzy miesiące treningów. Na zajęciach ćwiczymy przede wszystkim skupienie na przewodniku oraz chodzenie przy nodze na kontakcie wzrokowym. Są to bez wątpienia elementy najważniejsze, stanowiące podstawy do pracy z poszczególnymi znakami, a w dłuższej perspektywie również do ukończenia toru z sukcesem. Myślę, że idzie nam nieźle, jednak trochę trudno ocenić to obiektywnie, szczególnie, że po drodze T. zaczęła się pierwsza cieczka, która wydaje się po prostu nie mieć końca, a do tego mocno wpływa na zdolności intelektualne rudej. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się razem z T. wystartować w zawodach - czy w ogóle przyjdzie taki dzień, kiedy będziemy na to gotowe. Oczywiście, chciałabym. Moim małym marzeniem jest wyjazd na zawody i ukończenie toru bez dyskwalifikacji, ale mam świadomość, że jego realizacja będzie wymagać wiele pracy.

Zawody jednak, chociaż z pewnością wiążą się z mnóstwem pozytywnych emocji i satysfakcji, są zjawiskiem występującym w przyrodzie rzadko. Tym, co liczy się dla mnie najbardziej są pozytywne zmiany, jakie dzięki treningom rally-o zaszłym w moim codziennym życiu z psem.
  • Przekonanie T., że nie trzeba koniecznie witać się z każdym napotkanym człowiekiem przychodzi mi zdecydowanie z mniejszym trudem. Nieodpowiedzialna miłość, jaką całe społeczeństwo darzy cudze psy od dawna spędza mi sen z powiek. Na szczęście, teraz lepiej radzę sobie z natrętnymi cmokaczami i przywoływaczami. Kiedy pies wyrywa się do obcych, chcąc wylewnie się z nimi przywitać ludzie często starają się dodatkowo go nakręcać, nie zwracając uwagi na to, czy właściciel zwierzęcia sobie tego życzy, czy nie. Gdy natomiast przywołany zwierz siada przed przewodnikiem, nawiązując z nim kontakt wzrokowy i ignoruje natręta ten ostatni często sam dochodzi do wniosku, że nic nie uda mu się wskórać.
  • T. łatwiej jest skoncentrować się kiedy wokoło dużo się dzieje. Dzięki temu spacerowanie w zatłoczonych, hałaśliwych miejscach stało się dużo łatwiejsze. Ostatnio podczas spaceru wypuściliśmy się na Starówkę, gdzie podziwialiśmy świąteczną iluminację Warszawy, przy okazji ćwicząc chodzenie przy nodze. Da się!
  • Wcześniej ćwicząc coś z T. często miałam wrażenie, że moje polecenia wykonuje niechętnie. Zupełnie, jakby myślała “widzisz, usiadłam, a teraz odczep się ode mnie i daj mi biegać”. Długo trwałam w takim przekonaniu, aż pewnego razu usłyszałam na treningu, że T. ma piękny wyraz pracy, świetny wykrok i wspaniale wygląda, jak radośnie macha ogonem idąc przy nodze. Zaraz, zaraz... Mój pies macha ogonem idąc przy nodze? Nie wierzyłam własnym uszom, ale… Naprawdę tak jest!
  • Psie sporty robią się coraz bardziej popularne, często mówi o nich, jako o magicznych sposobach na zmęczenie psa. Zdaję sobie sprawę z tego, że są takie czworonogi, które potrafią zupełnie wyczerpać swoje baterie tylko podejmując intelektualne wyzwania, jednak T. do tej grupy nie należy. Owszem, ćwiczenia potrafią nieźle dać jej w kość, ale poza tym ma ogromną potrzebę biegania. Nie pracy, konkretnej i usystematyzowanej, ale właśnie swobodnego biegania. To niezbędny element, jeżeli ma się dobrze zmęczyć. Trening absolutnie nie jest jej w stanie tego zastąpić.

Z całej tej, być może nieco przydługiej, historii można wyciągnąć jeden wniosek. Da się. Z prawie każdym psem. Dlatego jeżeli chcecie spróbować sportów kynologicznych, ale jednocześnie myślicie, że Wasz pies się do tego nie nadaje - pomyślcie jeszcze raz. Oczywiście, nie mówię o warunkach fizycznych zwierzęcia i związanym z nimi ryzyku kontuzji, lecz o nastawieniu psa na pracę z przewodnikiem (czy też jego braku). Rally-o to świetny sport na start: jest bezpieczny, ma proste zasady i nie wymaga takiej precyzji, jak (moje ulubione) obedience. Owszem, czasem potrzeba świetnego trenera, aby odkopać potencjał danego zespołu spod grrrubych pokładów żałości, ale naprawdę się da.

piątek, 12 grudnia 2014

5 praktycznych prezentów dla psiarza

Z okazji zbliżających się wielkimi krokami świąt, na blogach pojawiło się mnóstwo list z propozycjami prezentów dla właścicieli psów. Większość z nich proponuje rozmaite gadżety ozdobione wizerunkami psów: kubki, poduszki, artykuły dekoracyjne do wnętrz. To sympatyczne i urocze, ale przy tym niezbyt praktyczne przedmioty. Postanowiłam więc swoim zwyczajem stanąć w opozycji do obowiązującego trendu i zaproponować Wam krótką listę prezentów, które przydadzą się w każdym zapsionym domu.

1. Bielizna termoaktywna na zimowe spacery
Są takie psy, które zimy nie lubią równie mocno, jak ludzie. Bez problemu akceptują to, że kiedy temperatura na zewnątrz spada poniżej zera spacery automatycznie stają się znacznie krótsze, żeby nie powiedzieć - fizjologiczne. Nie wiem, jak wasi czworonożni ulubieńcy, ale T. zdecydowanie do tej grupy nie należy, a długie spacery należy jej zapewniać o każdej porze roku, bez względu na pogodę. To w połączeniu z faktem, że prawdziwie ciepłe zimowe okrycia wierzchnie jest kupić niezmiernie ciężko skłoniło mnie do brania przykładu z narciarzy oraz biegaczy i na wyjątkowo zimnych lub wyjątkowo długich spacerach korzystania z bielizny termoaktywnej. Jestem pewna, że każdy psiarz z lubiącym spacery czworonogiem ucieszy się z takiego prezentu. W końcu ciepło podczas długich, zimowych wyjść oznacza mniej przeziębień, a mniej przeziębień automatycznie przekłada się na więcej spacerów, co oznacza, że i pańciostwo i pies będą z prezentu zadowoleni.

2. Szczotki i rolki do czyszczenia ubrań
To jedna z tych rzeczy, które zawsze są potrzebne i nigdy ich nie ma pod ręką. Szczotki oraz rolki do czyszczenia ubrań z psiej sierści mają tendencję do chowania się przed właścicielem prawie równie silną, co telefony komórkowe i klucze. Ile razy zdarzyło się Wam wchodzić “do ludzi” w swetrze, którego kolor był ledwie widoczny spod kłaków pupila, bo szczotka akurat postanowiła pobawić się w chowanego? Zdecydowanie to jedna z tych rzeczy, których nigdy dość. Macie zapsionego znajomego i zbędną europaletę szczotek do odkłaczania ubrań? Kwestia prezentu dla niego właśnie została rozwiązana.

3. Odkurzacz lub specjalistyczna miotła
Skoro o sierści mowa nie można nie wspomnieć o stanie dywanów i podłóg w mieszkaniach psiarzy. Psie kłaki - w zależności od wystroju wnętrza - albo wbijają się w dywan albo fruwają po parkiecie, niczym śmieszne, okrągłe krzaczki z westernów. W pewnym stopniu zaradzić mogą temu odpowiednie, nowoczesne odkurzacze lub specjalne miotły do zbierania sierści. Postawmy jednak sprawę jasno: właściciel psa zdecydowanie woli pojechać z pupilem na kolejne szkolenie, niż zafundować prezent sobie i swojemu lokum, zatem wspomniane wyżej ułatwienia mają do przebycia długą drogę nim trafią do jego domu. Na szczęście, można ją znacznie skrócić, dostarczając odkurzacz lub magiczną miotłę prosto pod psiarską choinkę.

4. Rękawiczki do obsługi smartphonów
To właściciele psów mają niezłego świra na punkcie swoich czworonogów jest rzeczą oczywistą. Zwykle objawia się on poprzez wydawaniu na psie potrzeby wszystkich pieniędzy oraz robieniem pupilowi milionów zdjęć. To ostatnie zimą jest nieco utrudnione. Nie każdy chce wynosić na mróz drogi sprzęt fotograficzny, zatem do uwieczniania najmilszych momentów zimowych spacerów pozostaje telefon komórkowy. Z ekranem dotykowym. Do obsługi którego trzeba zdjąć rękawiczki. Przy -10 stopniach. Nie ma mowy! Na szczęście, to wcale nie oznacza, że kolejne spacerowe sweet foty ukochanego pupila pojawią się dopiero wiosną, rozwiązanie problemu jest bowiem proste, a do tego niedrogie. IGlove! Ktoś - z pewnością geniusz - wpadł na pomysł produkowania rękawiczek umożliwiających obsługę ekranów dotykowych. To prezent, który ogrzeje nie tylko dłonie zmarzniętego psiarza, ale i serce - podczas oglądania dziesiątek zdjęć pupila radośnie tarzającego się w śniegu.

5. Elegancki ciuszek
Odkąd mam psa moja szafa coraz bardziej zapełnia się sportowymi ubraniami i butami, w których trudno pokazać się ludziom. Jak kurtki, to tylko takie, których nie szkoda, kiedy pies oprze się na mnie ubłoconymi łapami. Jak buty to tylko takie wygodne, w których można przemierzyć długie kilometry bez względu na pogodę. Jak trzeba wyjść do ludzi zawsze pada sakramentalne “nie mam się w co ubrać”. Nie wyobrażajcie sobie jednak kobiety, która stoi przed drzwiami szafy wypełnionej po brzegi sukienkami i szpilkami. Pomyślcie raczej o takiej trzymającej w jednej ręce kalosze i wyciągnięty sweter, a w drugiej zimowe trepy i czapkę leśnika. Domyślam się, że nie jestem w tej kwestii odosobniona i każdy psiarz z pewnością ucieszy się, dostając w prezencie jakąś reprezentacyjną sztukę odzieży. Szczególnie, że jest to coś, na co zawsze brakuje środków w obliczu ważniejszych wydatków - jak seminaria, szkolenia, czy nowe zabawki dla pupila.

Bonusowa 6. To już ostatni wpis z propozycjami prezentów, bo prawdę mówiąc, nie przepadam za tego rodzaju tekstami. W dużej mierze sprowadzają się one do szufladkowania ludzi ze względu na uprawiane przez nich aktywności i wyszukiwania związanych z tymi aktywnościami gadżetów, zwykle zresztą nieszczególnie potrzebnych. Psiarz to też człowiek. Zapewniam, że jeżeli lubi dobrą literaturę ucieszy się z fajnej powieści, niekoniecznie z psem w roli głównej. Melomana powinny uradować bilety na koncert, a muzyka wcale nie musi zawierać w sobie nut dalekiego wycia wilka. Ot i wszystko. Prezent to sprawa bardzo indywidualna i wybierając go lepiej kierować się intuicją, znajomością obdarowywanej osoby niż gotowymi listami. Udanych świątecznych zakupów!

photo credit: markus spiske via photopin cc

piątek, 5 grudnia 2014

5 psich prezentów, które nic nie kosztują

Dla wielu z nas pies jest członkiem rodziny. W związku z tym również jego imię zostaje włączone na listę osób, które jutro znajdą pozostawiony przez świętego Mikołaja prezent. Tak się jednak składa, że staruszek w czerwonym kubraku - mimo iż wspierany przez stado wiecznie zapracowanych elfów - ma znikome możliwości, jeżeli chodzi o sprawienie naprawdę fajnego prezentu czworonożnemu “klientowi”. W tym względzie zdecydowanie większe możliwości ma opiekun psa, który - zamiast kupować kolejne drogie akcesoria i zabawki - może podarować swojemu czworonożnemu przyjacielowi najcenniejszą rzecz, jaką posiada. Swój czas. Dobrze o tym pamiętać, szczególnie, kiedy aura za oknem raczej zniechęca do aktywności.

1. Ciekawy spacer
Grudzień wprawdzie przywitał nas chłodem i mrozem, ale to wcale nie oznacza, że trzeba zrezygnować z ciekawych spacerów. Wycieczka w nowe, pełne interesujących zapachów miejsce będzie doskonałym prezentem dla każdego psa. Szczególnie, jeżeli ukochany opiekun zostawi w domu telefon, aby nic nie odciągało go od cieszenia się czasem spędzonym wspólnie z czworonogiem. Fajnych tras spacerowych wcale nie trzeba szukać daleko od domu. Czasem wystarczy skręcić w prawo, tam gdzie zwykle skręcamy w lewo, aby znaleźć się w zupełnie innym świecie. Spacer można urozmaicić wchodzeniem na różnego rodzaju przedmioty (pnie powalonych drzew, murki), powtórką dotychczas poznanych komend lub zabawą. Ważne, żeby swoją uwagę w 100% poświęcić psu. Kilka fajnych miejsc spacerowych znajdziecie na tym blogu pod etykietą spacerownik.

2. Wizyta w nowym miejscu
To opcja dla tych, którzy nie lubią marznąć, ale mimo to chcieliby zafundować swojemu psu trochę wrażeń. W dużych miastach jest coraz więcej miejsc, do których można wejść z psem: kawiarni, pubów, galerii handlowych i sklepów. Dzięki ich istnieniu można połączyć przyjemne z pożytecznym i sprawić prezent zarówno sobie, jak i swojemu psu. Najpierw spacer do wybranej knajpki, a potem nowe, ciekawe zapachy dla czworonoga i pyszna, cieplutka kawa dla pańci. Oczywiście, to rozwiązanie tylko dla tych psów, w których tłok i miejskich zgiełk nie powodują nadmiernego stresu. Listę miejsc przyjaznych psom wraz z mapką, w której powstaniu maczał palce P. możecie podejrzeć na blogu Pies w Warszawie.

3. Zabawa w domu
Często jest tak, że od specjalistycznych zabawek zaprojektowanych przez najwyższej klasy specjalistów, zrobionych z ekologicznych i trwałych materiałów psy wolą przedmioty codziennego użytku. T. na przykład zdecydowanie większym uczuciem darzy kartonowe pudełka po butach i puste butelki, niż gumowe gryzaki, czyszczące zęby i dodające +5 punktów do psiego IQ. Zamiast w trosce o porządek w mieszkaniu zabierać psu wyżej wspomniane skarby można pogodzić się z koniecznością sprzątania i dobrze je wykorzystać. Takie domowej roboty gryzaki powinny dać psu sporo radości, a także zająć go na jakiś czas (możemy wtedy, na przykład, upiec psie ciasteczka). Do ich wykonania świetnie nadadzą się puste butelki po wodzie mineralnej, kartonowe pudełka i rolki po papierze toaletowym, które można podziurawić, a następnie wypełnić karmą lub psimi ciastkami. Satysfakcja gwarantowana.

4. Wspólna nauka
Gdy za oknem hula mroźny wiatr, który całkowicie odbiera ochotę na spacery zarówno psu, jak i jego przewodnikowi nie pozostaje nic innego, jak cieszenie się swoim towarzystwem w ciepłych czterech ścianach. Na przykład, podczas przyswajania tajników wykonania nowej sztuczki. Nauka w domu to świetny sposób na zmęczenie psa w niepogodę, kiedy trudno się nam zdobyć na spacer dłuższy, niż czysto fizjologiczny. Jako, że dla większości psów spacer jest często najciekawszym, najbardziej intensywnym elementem codziennej rutyny, przyjemne i jednocześnie męczące szare komórki spędzanie czasu z ukochanym człowiekiem z pewnością będzie bardzo atrakcyjnym prezentem. Nim weźmiemy się do pracy warto zastanowić się, czego oczekujemy od psa, a także, czy dana sztuczka nie jest dla niego za trudna, tak, aby nauka rzeczywiście była przyjemnością dla obu stron. Fajny poradnik, dotyczący sztuczkowania znajdziecie na blogu Psi kawałek internetu.

5. Odrobina lenistwa
Jest tu ktoś, kto nie lubi leżeć na kanapie przytulony do ukochanej kupy futra? Tak myślałam. Ja to uwielbiam i to nawet wtedy, kiedy 25-kilogramowa T. kładzie się na mnie całym swoim ciężarem, sprawiając, że ledwie mogę oddychać. Mimo wszystko, nie ma to, jak udawać, że czyta się książkę lub ogląda film, kiedy tak naprawdę jest się w pełni skoncentrowanym na głaskaniu mięciutkiej, psiej sierści. Sobie i Wam życzę jak najwięcej takich przyjemnych chwil.

piątek, 28 listopada 2014

Recenzja: kula dla psa o zapachu wanilii

Po tym, jak T. zdecydowała się kompletnie zlekceważyć Konga i to bez względu na jego zawartość obiecywałam sobie, że nie będę więcej wyrzucać pieniędzy na tego typu zabawki. Doszłam do wniosku, że najwyraźniej mój pies nie pojmuje idei zdobywania jedzenia za pomocą swoich zębów i uważa, iż wszystko powinien mieć podane co najmniej na srebrnej tacy (ach, ci arystokraci! same z nimi problemy). Wiadomo, seter irlandzki - niczego innego nie należy się po nim spodziewać, a takie nastawienie pozwoli przynajmniej nieco podreperować kondycję portfela, która wyjątkowo cierpi, kiedy przychodzi do kupowania psich gadżetów… Swoje postanowienie złamałam po tym, jak T. podczas spaceru zaczęła interesować się kulą-smakulą, przyniesioną przez znajomych psiarzy. Miałam w sobie dostatecznie dużo godności, aby nie pobiec od razu do sklepu, jednak kulę-smakulę kupiłam przy najbliższej nadarzającej się okazji. W ten sposób stałam się posiadaczką kuli dla psa o zapachu wanilii firmy Karlie.


Teoria...

Kula dostępna jest w dwóch rozmiarach: większym, o średnicy 10 centymetrów oraz mniejszym, o średnicy 5 centymetrów. Mogłoby się wydawać, że dla setera odpowiedni będzie ten większy model, jednak nie dajcie się zwieść pozorom: 10 cm to wcale nie tak mało, a kula o tych wymiarach to spora piłka, która będzie nadawać się raczej dla doga niemieckiego. W związku z tym, zdecydowałam się na ten mniejszy model, wielkością odpowiadający mniej więcej piłce tenisowej. Zabawka dostępna jest w trzech kolorach: różowym, niebieskim i żółtym. Jak każdy kto chociaż raz zgubił w trawie podczas zabawy z psem piłeczkę tenisową doceniam brak zielonego w gamie kolorystycznej. Nie trudno się też domyślić, że kula, którą kupiłam T. ma kolor różowy, najbardziej rzucający się w oczy, tak w trawie, jak i na śniegu, czy domowym dywanie. Wykonana jest z dość mocnej, acz nie przesadnie twardej gumy - przy odrobinie wysiłku można np. ścisnąć ją w dłoni. W przypadku raczej delikatnego setera sprawdza się dobrze, trudno natomiast powiedzieć, czy bardziej energicznie pracujący zębami czworonóg nie zdoła szybko przerobić jej na strzępy. Warto przy tym podkreślić, że jest to nie tyle gryzak, co prosta zabawka interaktywna, która wymaga od psa przesuwania nosem, czy trącania łapą, aby dostać się do ukrytych w środku smakołyków.
Kulę najlepiej jest wypełnić suchymi, psimi ciasteczkami, aby mieć pewność, że nic nie zostanie w środku, by po jakimś czasie zaskoczyć nas niezbyt przyjemnym zapachem.
Mniejsza wersja kuli ma wielkość mniej więcej taką, jak piłka tenisowa.
Farsz użyty do wypełnienia kuli nie powinien zbyt duży.

Zabawka zaopatrzona jest w dwa otwory: przez jeden z nich, zamknięty czymś na kształt złożonej z czterech cienkich, gumowych płatków zastawki, do środka wkłada się smakołyki, przez drugi natomiast “farsz” wypada, kiedy kula jest ruchu. Wnętrze zabawki nie jest po prostu puste, tylko podzielone na przedziały tworzące krótki labirynt, który ciastko musi pokonać, nim wypadnie ze środka. Dzięki temu nie wystarczy raz przetoczyć jej po podłodze, aby dostać się do smakołyków: psiak musi trochę popracować łapami i pyskiem, aby ciastka wypadły na zewnątrz, więc strudzony właściciel może zyskać nawet kilkadziesiąt minut spokoju. Trzeba natomiast pamiętać, że nie każde smakołyki będą nadawać się do wypełnienia piłki. Ciastka, które wrzucimy do środka muszą być odpowiednio małe i ciężkie, aby miały szansę przebyć drogę od jednego otworu do drugiego. Odpada zatem wypełnienie kuli na przykład kawałkami lekkich, suszonych płuc wołowych, czy żwaczy, a także surowym mięsem, które z pewnością utknie w środku zabawki i prędzej zepsuje się, niż wydostanie na światło dzienne. Kula wyklucza więc użycie najbardziej śmierdzących, a zatem i najbardziej zachęcających psa do aktywności delikatesów. Zdaniem producenta ten problem ma rozwiązać zapach wanilii, który powinien dodatkowo zachęcać psa do zainteresowania się zabawką i walki o ciasteczka.

...w praktyce

Jak zabawa kulą wygląda w rzeczywistości? T., która dotychczas nie miała do czynienia z zabawkami interaktywnymi, nie była szczególnie zainteresowana kulą, gdy zobaczyła po raz pierwszy swój egzemplarz (w myśl zasady "kradzione nie tuczy" kula sąsiadów wzbudziła sporą ciekawość). Nie sądzę więc, aby zapach wanilii spełniał swoją funkcję - zdecydowanie większy entuzjazm, niż sama gumowa piłka budził szelest foliowego woreczka z psimi ciastkami, których użyłam, jako nadzienia. Jednak przy odrobinie zachęty z mojej strony, połączonej z prezentacją funkcjonalności zabawki sama kula również okazała się warta uwagi. Wystarczyło kilka minut wspólnego toczenia jej po dywanie i radosne piski na widok wypadających ze środka zabawki smaczków. Nie oznacza to wcale, że dalej szło już z górki: T. mieszkanie uważa przede wszystkim za miejsce, w którym można zdrzemnąć się w oczekiwaniu na kolejny spacer, a jej placem zabaw są okoliczne parki i trawniki. W związku z tym dość ciężko ją przekonać, że tej, czy innej zabawce warto poświęcić czas, który w innym wypadku przeznaczony byłby na sen lub patrzenie na pańcię w smutny sposób ("No chodźmy już na spacer..."). Kula nie cieszy się więc dostatecznym zainteresowaniem, aby T. mogła bawić się nią samodzielnie, z własnej, nieprzymuszonej woli - w naszym wypadku za każdym razem potrzebna jest do zabawy pańcina asysta.

Oczywiście, kula to nie tylko zabawka domowa. Z powodzeniem można stosować ją również na spacerach, na przykład jako piłkę do aportowania. Nie jest to jednak rozwiązanie dla wszystkich psów. W przypadku T., prawie zupełnie pozbawionej pasji aportowania, sprawdza się nieźle, bo pies, który zwykle lekceważy wszystkie rzucane mu gadżety jest gotów ruszyć cztery łapy i podjąć zabawkę. Można więc kulę wykorzystać, jako "aport dla opornych", trzeba jednak mieć na uwadze fakt, że w przypadku psów mocno nakręconych na zdobywanie smakołyków rzucanie kuli może skończyć się na zabawie "złap mnie, jeśli potrafisz", a o oddaniu aportu będzie można co najwyżej cichutko pomarzyć. W tym miejscu trzeba również zaznaczyć, że dociążona ciasteczkami kula jest bardzo wygodna w obsłudze: ma odpowiednią masę, by latać daleko i z impetem, co więcej pięknie odbija się od ziemi, zamiast po prostu utknąć w trawie.

Bez wątpienia, T. jest marnym testerem psich zabawek (konia z rzędem temu, kto wymyśli zabawkę, w której mój pies zakocha się na zabój!), mimo to mogę śmiało powiedzieć, że z odpowiednim nadzieniem kula świetnie sprawdzi się, jako “zabijacz czasu”, kiedy psiak musi dłużej zostać sam w domu, a także, jako pierwsza zabawka interaktywna dla psów, które dotychczas nie miały styczności z tego rodzaju gadżetami. Można użyć jej również, jako aportu na spacerze - nie tylko dobrze leży w dłoni, ale też lata lepiej i dalej, niż standardowa piłka tenisowa. Polecam wszystkim właścicielom futrzaków lubiących psie zabawki.


Wady i zalety

+ wielofunkcyjność;
+ konstrukcja wewnętrzna sprawia, że niełatwo dobrać się do smakołyków;
+ dobrze się nią rzuca;
+ dobra dostępność (drogie, ale wszechobecne sklepy Kakadu);
+ cena;

- nie nadaje się do każdego rodzaju smakołyków.

piątek, 21 listopada 2014

Psiodpowiedzialność

Bez wątpienia dużo piszę o nieodpowiedzialnych zachowaniach osób, które nieproszone wyciągają ręce do głaskania cudzych psów, siebie narażając na niebezpieczeństwo, zwierzaka na dyskomfort, a właściciela - na nieprzyjemności. Można było wręcz odnieść wrażenie, że psiarze na każdym kroku zmuszeni są mierzyć się z przeciwnościami losu, a każdy, kto mieszka w dużym mieście i decyduje się kupić lub adoptować psa powinien automatycznie dostawać certyfikat męczennika. Tymczasem psiarze wcale nie są święci - przeciwnie, niejeden z nas ma sporo grzeszków na sumieniu. Nie tak dawno pisałam również o tym, że poza apelowaniem do cywili o rozsądek i kulturę warto spojrzeć krytycznie na swoje postępowanie, bo przecież zmiany na lepsze najlepiej jest zacząć od siebie. Wcześniej jednak koncentrowałam się przede wszystkim na relacjach i tarciach, które występują na linii cywil-psi przewodnik. Tym razem natomiast chciałabym skreślić kilka słów dotyczących relacji psiarz-psiarz.

To gdzie zaczyna się i gdzie kończy odpowiedzialność za swojego czworonoga względem pozbawionych czworonożnych towarzyszy członków społeczeństwa wydaje mi się oczywiste. Podstawami budowania dobrego wizerunku grupy społecznej, jaką stanowią właściciele psów oraz poprawnych relacji z innymi mieszkańcami miasta są dbanie o czystość przestrzeni publicznej oraz komfort jej pozostałych użytkowników. Z zaskoczeniem zauważyłam, że ów “podział obowiązków” nie jest równie jasny, kiedy na przeciw siebie staje dwóch ludzi z psami.
Czasem łatwiej jest porozumieć się z cywilami niż z właścicielami innych psów.

Nie wszystkie psy są idealne, to oczywiste. Często jednak właściciele nie do końca zdają sobie sprawę z problemów behawioralnych, jakie mają ich zwierzaki. Bywa też, że widzą je w życiu codziennym z pupilem, ale nie potrafią się do nich przed sobą przyznać, a ewentualne niewłaściwe zachowania psa zrzucają na karb prowokacji ze strony otoczenia. Zwykle kiedy na spacerach mam kontakt z takimi osobami nie do końca wiem, jak się zachować. Zakładam bowiem (może niesłusznie?), że osoba będąca przewodnikiem problemowego psa i tego świadoma stara się ze zwierzakiem pracować - czy to samodzielnie, czy współpracując ze specjalistą. Jednocześnie wyobrażam sobie, że podczas spaceru ostrzega napotkanych właścicieli innych psów przed możliwymi krytycznymi sytuacjami, jakie mogą mieć miejsce w związku z np. jej agresywnym psem. Krótko mówiąc, uważam, że osoba odpowiedzialna będzie starała się unikać sytuacji potencjalnie kłopotliwych lub niebezpiecznych. Liczę na to, że na przykład podczas mijania kogoś z psem w trakcie spaceru przytrzyma swojego pupila krótko, by uniemożliwić mu rzucenie się na innego czworonoga. Jeżeli natomiast będzie chciała użyć innego psiarza i jego czworonoga w celach szkoleniowych poinformuje o tym.

Jednocześnie ktoś kto uważa swojego psa za zbiór cnót i zalet, którego świat po prostu nie jest w stanie dostrzec, a tym samym dostatecznie docenić może być zwyczajnie niebezpieczny. Zapewne każdy z Was ma kogoś takiego w swoim miejscu zamieszkania: sympatycznego starszego pana z agresywnym kundelkiem czy wyjątkowo dobrze umięśnionego młodzieńca, spacerującego z kompletnie niewychowanym pitbullem. Historie o nich są przekazywane w trakcie rozmów, odbywających się podczas spotkań osiedlowych psiarzy. Wtedy przynajmniej wiadomo, kogo omijać szerokim łukiem. Gorzej, gdy na spacerze spotka nas niespodzianka.
Spacery w miejsca, gdzie raczej nie uświadczy się innych ludzi z psami też mogą być fajne.

Nie tak dawno temu podczas jednego ze spacerów miałam (nie)przyjemność minąć się w wąskim przejściu między budynkiem a parkingiem z dwójką ludzi z psami, w wieku, że tak powiem, mocno średnim. Ona wyprowadzała na spacer raczej cichego kundelka, on natomiast - beagle’a. Oczywiście, na smyczy automatycznej. Oczywiście, nieprzyjaźnie nastawionego do innych czworonogów. Pies zaczął ujadać i wyrywać się w moją i T. stronę, gdy tylko nas zobaczył. Jego właściciel najwyraźniej był przyzwyczajony do takich sytuacji, bo poinformował mnie spokojnie, że mogę przejść po trawniku (chodnik, ma się rozumieć, zarezerwowany jest dla agresora i jego psiego kumpla), jeżeli tylko będę swojego psa trzymać krótko. T., która obawia się głośno ujadających psów wcale nie musiała być jakoś szczególnie zachęcana do ominięcia całej czwórki szerokim łukiem. Wiedząc, że mój pies z pewnością nie wda się w żadną awanturę pozwoliłam sobie na słowo komentarza. “Wie pan, to chyba nie mój pies powinien być trzymany krótko w takiej sytuacji”, ośmieliłam się powiedzieć. W odpowiedzi zostałam zwyzywana od (tu cytat) głupich suk. Z zasady nie wydaję się w takich sytuacjach w długie dyskusje, aby dodatkowo nie stresować T., więc nie odpowiedziałam na wyzwiska, tylko ruszyłam w swoją stronę. Najwyraźniej jednak moje zachowanie okazało się być dla wspomnianej pary wyjątkowo zajmującym tematem, bo echa ich krzyków jeszcze długo niosły się pomiędzy blokami.

To się nazywa psiodpowiedzialność.


piątek, 14 listopada 2014

Walka o luźną smycz: na drodze do sukcesu

Jak zapewne pamiętacie, tydzień temu pisałam o swoich porażkach szkoleniowych w kwestii nauki chodzenia na luźnej smyczy, związanej z nimi frustracją, a także niebezpieczeństwach, jakie mogą grozić człowiekowi, gdy zwierzak zupełnie nie potrafi współpracować z nim na spacerach. Dziś natomiast przyszedł czas na to, na co wszyscy czekali: opisanie sposobu, którego użyłam, aby doprowadzić tę kwestię do porządku i uczynić spacery przyjemnością. Proszę Was jednak, abyście czytając poniższy tekst pamiętali, że nie jestem dyplomowanym psim trenerem czy behawiorystą, a jedynie pasjonatem-amartorem. Poniższy wpis jest raczej opisem metod, które podziałały na mojego psa niż poradnikiem szkoleniowym. Mimo to, mam nadzieję, że tym z Was, którzy mają jakieś problemy przyda się i pomoże w codziennych spacerowych zmaganiach.

***

Skoro już powiedziałam sobie, że to ostatnia granica, wóz albo przewóz, miłość lub nienawiść było wiadomym, iż do kwestii chodzenia na luźnej smyczy muszę podejść z ogromną ostrożnością i rozwagą. Syndrom lokomotywy sprawiał bowiem, że na spacerach byłam przede wszystkim sfrustrowana i obolała, a przecież w tym najważniejszym dla T. momencie dnia chciałam być co najmniej równie radosna i pełna entuzjazmu, co ona. Przecież kontakt z ewidentnie wrogo nastawionym do świata człowiekiem nigdy nie będzie bardziej atrakcyjny od wąchania tej hen daleko położonej kępki trawy. W związku z tym naukę chodzenia na luźnej smyczy zaczęłam od… siebie.

Po pierwsze, obiecałam sobie, że to już koniec. Koniec z frustracją, koniec z ciągłym irytowaniem się, koniec z przewracaniem oczami i załamywaniem rąk. Nie mówię, że już w ogóle mi się to nie zdarza, bo bez względu na to, jak poważnie traktujemy swoje postanowienia czasem emocje biorą nad nami górę. Teraz jednak bardzo staram się zawsze kiedy w jakikolwiek sposób pracuję z T. być pełna radości i entuzjazmu, które wyrażam zwykle z ekspresją godną co najmniej kilkumiesięcznego pobytu na zamkniętym oddziale szpitala psychiatrycznego. Niech sobie przechodnie popatrzą, a co.

Po drugie zaś (rzecz w kontekście li tylko chodzenia na luźnej smyczy zapewne znacznie ważniejsza) zaczęłam zastanawiać się, czego tak właściwie od swojego zwierza oczekuję, a także do czego właściwie jest mi to wszystko potrzebne. W ten sposób doszłam do wniosku, że wcześniej źle podchodziłam do sprawy, w zasadzie nie rozróżniając dwóch zupełnie rozbieżnych kwestii - chodzenia na luźnej smyczy oraz chodzenia przy nodze na kontakcie wzrokowym (komenda “równaj”). Zdałam sobie sprawę z tego, że moje wcześniejsze działania były skierowane na nauczenie raz jednej (metoda “na drzewko”), innym razem zaś drugiej (klikanie i nagradzanie spojrzeń w moją stronę) z wymienionych wyżej umiejętności. Oczywiście, był to błąd. Stąd ważnym krokiem na drodze leczenia syndromu lokomotywy u pacjentki T. było wyraźne rozgraniczenie obu zachowań i uczenie każdego z nich osobno. Domyślam się, że nikomu nie trzeba wyjaśniać, czym jest równanie, uważam jednak, iż dla porządku warto porównać je tutaj właśnie z chodzeniem na luźnej smyczy, mam bowiem wrażenie, że te dwie umiejętności bywają mylone lub też jedną z nich się lekceważy i próbuje zastąpić drugą.

Chodzenie na luźnej smyczy to dla mnie możliwość odbycia spokojnego spaceru, podczas którego zarówno pies, jak i jego przewodnik zajmują się swoimi sprawami. Pies może wtedy robić co chce i iść gdzie chce, po dowolnej stronie swojego przewodnika, trochę z przodu od niego lub trochę z tyłu, bez utrzymywania z nim kontaktu wzrokowego, a smycz przez cały ten czas ma pozostać luźna. W sytuacji idealnej wygląda to tak, że ja bujam w obłokach, a T. szoruje nosem po ziemi wciągając w płuca smakowite zapachy osiedlowych trawników - między nami zaś wlecze się luźna smycz.
Chodzenie na luźnej smyczy; jak widać idę za T., która wybiera kierunek spaceru dopóki smycz jest luźna.
Chodzenie na luźnej smyczy przydaje się do:
  • spokojnych spacerów na smyczy w miejscach, gdzie nie wolno puszczać psów luzem;
  • spacerów w trakcie cieczki w przypadku suk lub w trakcie rekonwalescencji, gdy puszczenie psa luzem może się źle skończyć zarówno dla psa, jak i jego przewodnika;
  • dotarcia bez bólu rąk w oddalone miejsce, w którym można bezpiecznie spuścić psa ze smyczy.

"Równaj" w wykonaniu T.
“Równaj” z kolei, w przeciwieństwie do chodzenia na luźnej smyczy, to precyzyjne ćwiczenie, którego poprawne wykonanie wymaga przestrzegania ściśle określonych reguł. Wykonując komendę “równaj” pies utrzymuje z przewodnikiem kontakt wzrokowy, idzie po jego lewej stronie, w bardzo niewielkiej od niego odległości, a łopatka psa znajduje się w tej samej linii co ludzkie kolano. Maszerowanie w taki sposób przez dłuższy czas jest dla psa męczące, wymaga od niego bowiem naprawdę ogromnego skupienia. “Równaj” nijak ma się więc do swobodnego spaceru - dla czworonoga chodzenie przy nodze na kontakcie wzrokowym to wykonywanie komendy ciągłej, a więc po prostu praca. “Równaj” przydaje się do:
  • brylowania na zawodach posłuszeństwa (obedience, rally-o);
  • przechodzenia z psem przez ulicę;
  • mijania się z innymi ludźmi, bądź psami w zatłoczonych miejscach lub wąskich przejściach.

Osobiście uważam, że komenda “równaj” jako sposób na po prostu dojście z psem w jakieś miejsce to trochę niefortunne rozwiązanie. Nie widzę powodu, dla którego pies musiałby ciężko pracować na dystansie na przykład kilku ulic lub osiedlowych podwórek tylko po to, aby w końcu znaleźć się w ulubionym parku. Wolę, aby zamiast tego załatwił po drodze swoje potrzeby fizjologiczne.

W ten sposób doszłam do wniosku, że równanie jest umiejętnością fajną, a w kontekście treningów rally-o wręcz kluczową, jednak do zwykłego, codziennego życia z psem potrzebne jest przede wszystkim to zwyczajne, czasem pomijane chodzenie na luźnej smyczy i to właśnie na tym powinnam skoncentrować swoje wysiłki. Nie znaczy to, rzecz jasna, że porzuciłam uczenie T. chodzenia przy nodze na kontakcie wzrokowym. Po prostu ćwiczenie tej umiejętności ograniczyłam do treningów, czy to z trenerem, czy takich “domowych”, które od A do Z planuję samodzielnie. Z kolei nauka chodzenia na luźnej smyczy odbywa się przy okazji każdego wyjścia z domu, na każdym spacerze i składa się z kilku współgrających ze sobą elementów.

Pierwszym, co zrobiłam wraz z rozpoczęciem poważnej nauki chodzenia na luźnej smyczy było zrezygnowanie z używania uprzęży podczas spacerów. Znam, oczywiście, zalety wiążące się z wykorzystywaniem szelek, jednak mimo to zdecydowałam się na ten krok. Używana wcześniej pasowa uprząż IDC firmy Julius K9 była - jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi - po prostu zbyt wygodna. Ubrana w nią T. rwała do przodu nie jak jedna lokomotywa, ale co najmniej dwie i to spod znaku Pendolino. Jednocześnie, nie znaczy to, że uprząż zupełnie poszła w odstawkę. Wprowadziłam natomiast do naszego codziennego życia jasny podział związany z funkcjami tak obroży, jak i szelek, który miał przekonać T., że wspomniane akcesoria mają inne zastosowania, przez to wymuszają na niej oferowanie odmiennych zachowań. Obroża oznacza spokojny spacer i konieczność utrzymywania przez psa luźnej smyczy. Uprząż z kolei wiąże się jedynie z wyjątkowymi sytuacjami, w których ciągnięcie jest dozwolone: bieganie z psem przy użyciu pasa biodrowego, puszczanie psa na łąkę/wybieg z przypiętą do szelek liną treningową, podróż samochodem. Taki podział oznacza, że zwykła, spacerowa smycz (bez amortyzatora) nigdy nie jest przypinana do uprzęży.
W przypadku T. przydała się obroża regulowana na dziurki z mocnego sztucznego tworzywa. Regulowana za pomocą przesuwanej plastikowej klamry wcześniejsza obroża potrafiła niepokojąco powiększyć się podczas jednego spaceru.

Wielki powrót obroży został połączony ze zmianą spacerowych rytuałów. Wcześniej początek każdego spaceru wyglądał dokładnie tak samo, bez względu na to, czy wybierałam się z T. na skwer Gorzechowskiego, czy w zupełnie nowe miejsce. Na standardową sekwencję spacerową składały się zakładanie butów, przypinanie smyczy, wyjście z domu, przejście korytarzem do windy, zjazd na parter, wyjście z bloku, zejście po schodach na chodnik, skręt w prawo i przecięcie betonowego placu pomiędzy blokami. W zasadzie żadna z czynności wykonywanych w mieszkaniu i budynku nie sprawiała mi problemów - udało mi się już wcześniej nauczyć T. spokojnego czekania na komendę zwalniającą przed drzwiami mieszkania, czy windy. Kłopoty zaczynały się wraz z wyjściem z klatki schodowej. T. jak szalona zbiegała po schodach, odbijała na prawo i wyrywała do swojego ukochanego skweru lub, co gorsza, kłębiących się na placu przed blokiem gołębi. Jak rozwiązałam tę kwestię? Po prostu przestałam skręcać w prawo. Nie znaczy to, że zrezygnowałam z bywania na naszym osiedlowym skwerze i uczestniczenia w odbywających się na nim psich spotkaniach. Zaczęłam natomiast bardzo dbać o to, aby z jednej strony na skwer docierać zawsze nieco inną drogą, raz lawirując między garażami, innym razem na przykład obchodząc nasz blok dookoła. W harmonogramie dnia pojawił się też nowy typ spacerów - spacery smyczowe. Codziennie starałam się (i wciąż się staram) zabrać T. na jeden dłuższy (ok. 30-40 minut) spacer, podczas którego pies jest cały czas na smyczy i odwiedza jakieś zupełnie nowe miejsce. Wbrew pozorom nie wymaga to wiele zachodu i jeżdżenia z czworonogiem po całym mieście, a jedynie dbałości o to, by codziennie w okolicy poruszać się nieco innymi drogami. Ja na przykład zaczęłam lawirować między blokami, codziennie obierając sobie za cel nieco inny kierunek - raz pętlę autobusową, innym razem centrum handlowe lub Pałac Kultury i Nauki. Nie chodziło mi o to, aby dojść w konkretne miejsce, ale by podkręcić w okolicy, wykorzystując w tym celu za każdym razem inny chodnik i inny trawnik. Taka zmiana była podyktowana tym, że szarpanie na smyczy pojawiało się przede wszystkim wtedy, kiedy T. doskonale wiedziała gdzie idzie, a celem spaceru było bardzo lubiane przez nią miejsce.

Dwa wspomniane wyżej elementy połączyłam z metodą “na zawracanie”. Początkowo spodziewałam się, że czeka mnie sporo fizycznie trudniej do zniesienia szarpaniny, okazało się jednak, że z jednej strony T. w miarę szybko załapała o co chodzi, z drugiej zaś, że zawrócenie psa wcale nie wymaga tak wiele siły, jak można by się spodziewać. Osobiście lubię myśleć, że sposób “na zawracanie” polega nie tyle, na uczeniu psa nowej umiejętności, co na pokazaniu mu, że rzeczywistość rządzi się pewnymi określonymi zasadami, których zwierzak musi przestrzegać. Dla mnie oznaczało to, że podczas nauki chodzenia na luźnej smyczy nie stosowałam nagród, komend, cmokania do psa, czy w ogóle jakichkolwiek prób zwrócenia na siebie uwagi T. Po prostu w chwili, kiedy mój łokieć leciał na przód, a na smyczy pojawiało się napięcie cofałam się trochę, pochylałam i kierowałam smyczą tak, aby zawrócić do siebie ciągnącą T. i skłonić ją do obejścia mnie wokoło. W ten sposób wysyłałam jej komunikat “ciągniesz - nie idziesz tam gdzie chcesz”. Gdy pies znalazł się tuż przy mnie momentalnie luzowałam smycz. Chciałabym podkreślić dwie kwestie. Po pierwsze, nie chodzi o szarpanie psa i pokazanie mu kto tu rządzi. Zawrócenie psa polega raczej na wykorzystaniu siły, którą zwierzę wkłada w napięcie smyczy i zmianie jej kierunku oraz zwrotu, nie ma tam więc szarpania, jest natomiast stały nacisk, który powoduje pies. Po drugie, kiedy smycz jest luźna pies idzie tam, gdzie chce, wąchać tamto położone daleko źdźbło trawy, które z niewiadomych względów jest takie interesujące. Ważne jest zatem, aby gdy smycz już będzie luźna skierować się z psem tam, gdzie wcześniej chciał dostać się ciągnąc smycz i w ten sposób pokazać mu, że warto spieszyć się powoli.

Te trzy elementy, stosowane z absolutną konsekwencją nieźle sprawdziły się w przypadku T., z tym, że ich użycie jest ograniczone do warunków, które można by nazwać laboratoryjnymi, czy też idealnymi - gdy nikt nie zaczepia psa, nie próbuje do niego wołać i nie wypuszcza na niego swojego zwierzaka, który “przecież tylko chce się przywitać”. To jak często zdarzają się takie sytuacje, które warunki idealne do ćwiczeń zmieniają w problematyczne zależy zwykle od miejsca zamieszkania. W moim przypadku, wspomniane rozproszenia występują na tyle często, że od razu należało pomyśleć nad sposobem odpowiedniego radzenia sobie z nimi. Dzięki wcześniejszym doświadczeniom spacerowym wiedziałam, że jest “pozamiatane” nim zdążę wytłumaczyć komuś jak obchodzić się z psem lub poprosić o zabranie obcego czworonoga, który przeszkadza w treningu. Dlatego zdecydowałam się na metodę zabierania psa z sytuacji. Teraz, kiedy ktoś woła moja psa, powodując tym samym, że napina smycz po prostu wołam T. i bez słowa odchodzę. Gdy tylko pies pojawia się przy mnie są wybuchy radości i smakołyki, a następnie ostrożne obchodzenie kłopotliwego delikwenta. Zdaję sobie sprawę z tego, że pewnie wychodzę przy okazji na niewychowanego gbura, mam jednak nadzieję, że z czasem takie zachowanie przełoży się na większe zdyscyplinowanie T. w kontaktach z obcymi - tak ludźmi, jak i psami.

***

Wprowadzenie wszystkich opisanych tu zmian przyniosło całkiem niezłe efekty. Oczywiście, wciąż nie jest idealnie i pewnie przede mną jeszcze długie miesiące pracy. T., kiedy jest podekscytowana wycieczką w ukochane miejsce, które kojarzy się jej z dobrą zabawą potrafi wciąż zachowywać się bardziej jak ruda lokomotywa niż jak grzeczny pies. Problematyczne bywa też gorączkowe szukanie odpowiedniego miejsca na kupę. Mimo to jestem naprawdę zadowolona z efektów i mam nadzieję, że z czasem będzie już tylko lepiej. Po tym, jak pies załatwi już wszystkie swoje potrzeby fizjologiczne jesteśmy w stanie spacerować dość długo na luźnej smyczy, a konieczność zawrócenia T. występuje tylko raz na jakiś czas. Muszę przyznać, że kiedy po półgodzinnym spacerze na smyczy wracam do domu bez bólu ramion świat wydaje mi się odrobinę piękniejszy niż zwykle.


Fot. nr 2 autorstwa Ewy Bednarek

piątek, 7 listopada 2014

Walka o luźną smycz: pasmo porażek

Jakiś czas temu na seterowym Facebooku (zachęcam do polubienia!) pojawiły się zdjęcia autorstwa Ewy Bednarek z jednego z naszych niedzielnych treningów rally-o. Przy okazji wywiązała się krótka dyskusja, dotycząca chodzenia na luźnej smyczy. Opanowanie tej umiejętności czyni spacery o niebo przyjemniejszymi, tymczasem okazuje się, że wiele psów i ich przewodników ma z tym problem. Jako, że do niedawna ja i T. również należałyśmy do tej grupy zobowiązałam się napisać kilka słów o tym, jak wyglądała moja walka o luźną smycz. Przed Wami obiecany tekst, a właściwie jego pierwsza część.

***

Problem ciągnięcia na smyczy spędzał mi sen z powiek od dawna. Pojawił się stosunkowo wcześnie, bo pod koniec sierpnia zeszłego roku, a więc kiedy T. była niespełna czteromiesięcznym szczeniakiem. Nie znaczy to jednak, że do pewnego momentu spacery były czystą przyjemnością, a jednego dnia T. nagle stwierdziła, że zacznie zachowywać się, jak mała lokomotywa. Ciągnięcie - podobnie, jak chodzenie na luźnej smyczy - to umiejętność, której można psa łatwo nauczyć. W przypadku T. edukacja została przeprowadzona przez osobę, która “przez całe życie miała psy i wie lepiej” za moimi plecami. Szczeniak, zostawiony pod jej opieką na okres wakacyjnego wyjazdu, na spacery wyprowadzany był na smyczy automatycznej. Rzecz jasna, wbrew mojej woli i mimo wielokrotnego tłumaczenia, że to naprawdę zły pomysł w przypadku tego konkretnego egzemplarza. Nauka okazała się tak skuteczna, że z pierwszego spaceru po powrocie do kraju wracałam ze łzami w oczach.

O tym, że łatwiej jest psa nauczyć od podstaw pożądanego zachowania, niż wykorzenić zachowanie problematyczne i zastąpić je innym wiedzą pewnie wszyscy, którzy mają jakiekolwiek doświadczenie w pracy z czworonogiem. Między innymi z tego powodu problematyczny syndrom lokomotywy był długo bagatelizowany i zamiatany pod dywan. Początkowo, kwestia nie wydawała się szczególnie paląca: T. była jeszcze młodziutka, a więc niewyrośnięta i pozbawiona swojej obecnej siły. Poza tym, smycz była raczej rzadko używanym narzędziem: służyła głównie po to, aby doprowadzić psa do windy, a następnie wyprowadzić z bloku na zewnątrz, gdzie mógł swobodnie biegać na skwerze Gorzechowskiego. Kiedy natomiast użycie smyczy było absolutnie konieczne kupiona w międzyczasie pasowa uprząż Julius K9 skutecznie zabezpieczała tchawicę T. przed uszkodzeniem, z kolei na sytuacje awaryjne wyciągałam z psiego pudła szelki Easy Walk. Do tego dochodził szczenięcy entuzjazm, miłość do całego świata, która sprawiała, że podczas spaceru T. chciała powąchać każde źdźbło trawy, przywitać się z każdym psem i połasić do każdego człowieka. Z jednej strony, wydawało się więc, że napięta smycz nie jest jakimś wyjątkowo palącym problemem i nie trzeba się tą kwestią jakoś szczególnie przejmować. Z drugiej natomiast, skutecznie wmawiałam sobie, że z czasem sytuacja sama się unormuje, kiedy pies wydorośleje, a hormonalna burza i bunt krnąbrnego nastolatka odejdą w niepamięć.
Stare zdjęcie. Jeszcze niedawno, kiedy musiałam wybrać się z psem gdzieś dalej tylko szelki Easy Walk ratowały mnie przed wyrwaniem rąk ze stawów. Jeżeli dobrze się przyjrzycie, zobaczycie, że T. jest tu w nie ubrana.

Nie muszę pewnie mówić, że był to ogromny błąd, myślenie tyleż naiwne, co życzeniowe. T. rosła, a problem rósł razem z nią. Wkrótce okazało się, że spacer na smyczy to dla nie mnie tylko fizyczna katorga, związana z bólem ramion i kolan, ale też sytuacja zwyczajnie niebezpieczna. T. ciągnęła jak szalona, a ja za każdym razem schodząc po schodach na betonowy placyk przed blokiem zastanawiałam się na którym stopniu roztrzaskam sobie potylicę. Była już najwyższa pora, aby zacisnąć zęby i stawić czoła problemowi.

Zaopatrzyłam się w odpowiednie książki, przeczytałam setki mniej i bardziej mądrych porad w Internecie i wzięłam się do pracy. Próbowałam zatrzymania się momentalnie, kiedy następuje napięcie smyczy. Próbowałam sadzania psa gdy jest nadmiernie podekscytowany i przeczekiwania wybuchów jego emocji. Próbowałam klikania i nagradzania luźnej smyczy i spojrzeń w moim kierunku podczas marszu naprzód. Próbowałam zawracania i maszerowania w przeciwnym kierunku, gdy pies ciągnął. Nic z tego. Syndrom lokomotywy wygrywał za każdym razem. Przez jakiś czas na spacery z T. chodziłam, używając smyczy z amortyzatorem, aby ratować swoje stawy. Po jakimś czasie złamałam się i chciałam wspomóc swoją walkę kantarem, ale P. absolutnie nie zgadzał się na takie rozwiązanie. Do tej pory trudno mi zrozumieć, dlaczego w takim razie zaakceptował obrożę półzaciskową. Byłam zdesperowana i nie zamierzałam podejmować prób zrozumienia tej dziwnej logiki. Zamiast tego, szybciutko wymierzyłam T. i zamówiłam szyty na miarę półzacisk. Kiedy paczka dotarła poczułam się bez mała, jakby otworzyły się nade mną wrota do niebios - czułam, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. Oczywiście, rzeczywistość kolejny raz musiała kopnąć mnie w tyłek i pokazać, jak bardzo się mylę. Obroża, chociaż śliczna, okazała się zupełnie nie spełniać swojej funkcji szkoleniowej: metalowe kółeczko, do którego przyczepia się smycz zamiast płynnie sunąć po materiale zatrzymywało się na szwach, co sprawiało, że półzacisk mógł służyć jedynie za zwykłą obrożę. Nigdy, poza pierwszą przymiarką, niezałożony do tej pory pałęta się po mieszkaniu, przekładany z jednego kąta w drugi. Tak oto nastąpiła moja kolejna klęska.
Stare zdjęcie, obrazujące próby nagradzania T. za trzymanie się blisko mnie. Jeżeli przyjrzycie się uważanie, zauważycie, że smycz jest napięta i muszę odciągać ramię w tył, aby hamować prącą do przodu T.

Gdzieś pomiędzy wszystkimi tymi zmaganiami zawieruszyły się pory roku: minęła jesień, szybko przeszła zima, skończyła się wiosna i nagle znów były wakacje, a co za tym idzie - kolejne wyjazdy. Myśleliśmy, że kwestię pet sitterów mamy już rozpracowaną, dlatego ze spokojnym sercem poleciałam do Londynu. Rzecz jasna, po powrocie ponownie miałam przekonać się, iż mylić się jest rzeczą ludzką, a jestem 100-procentowym człowiekiem.

Okazało się, że podczas naszej nieobecności T. odzwyczaiła się od nas zupełnie. Owszem, cieszyła się na nasz widok jak szalona, była chętna do mizianek i wspólnych zabaw, ale zupełnie zapomniała, że jest coś takiego, jak praca z przewodnikiem. O tym, jak poważna była ta amnezja najdobitniej przekonałam się w dwóch sytuacjach. Po pierwsze, gdy pod koniec sierpnia, dzień po powrocie z wakacji, stawiłam się z T. na wykupioną wcześniej weekendową szkółkę rally-o. Nasza wspólna praca wyglądała tak fantastycznie, że trenerzy poprosili nas o odejście na bok, a następnie starali się głównie nie pamiętać o naszym istnieniu. Po drugie zaś, kiedy na początku września rozpoczęliśmy regularne treningi rally-o w naszej ulubionej psiej szkole. Podczas gdy inne psy grzecznie pracowały nad podstawowymi elementami ja musiałam walczyć o każdą sekundę uwagi T., która mniej więcej raz na kwadrans zauważała, że jestem gdzieś na drugim końcu smyczy i raczyła obdarzyć mnie tyleż krótkim, co poirytowanym spojrzeniem.
Zdjęcie ze szkółki rally-o, pokazujące, jak wiele byłam w stanie zrobić z T. Smycz owinięta wokół nóg to nie fanaberia, ale ratunek dla rąk w chwilach, gdy pies stwierdza, że nagle musi być gdzieś tam, daleko.

Ów koszmar - bo nie czarujmy się, tamta godzina zajęć była dla mnie istnym koszmarem - był momentem przełomowym. Znowu podjęłam walkę. Po pierwsze, bardzo pomogło mi wspaniałe, indywidualne podejście naszej trenerki. Całe zajęcia była w stanie nie tylko skupiać się na kursantach, którzy potrafili ze swoimi psami coś zrobić, ale też na naszej zdesperowanej drużynie, szukając wciąż nowych sposobów na przyciągnięcie uwagi T. Po drugie, powiedziałam sobie, że jeżeli teraz nie przepracuję tego wszystkiego z rudą to nienawidzę ją i umrę z frustracji, bo przecież T. jest miłością mojego życia. Syndrom lokomotywy, wspierany przez zespół chronicznej dekoncentracji i ja stanęliśmy na ringu.

Na trzecich zajęciach, a więc dwa tygodnie później, T. była zupełnie innym psem. Taka zmiana wymagała jednak sporej ingerencji w codzienną rutynę i systematycznej pracy, o której będziecie mogli przeczytać za tydzień.


Zdjęcie ze szkółki rally-o dzięki uprzejmości czytelnika o pseudonimie Jabol.

piątek, 31 października 2014

Psiarna dziura w portfelu

Poniższy tekst bierze udział w akcji Psijacielu drogi, mającej na celu uświadomienie wszystkim, którzy rozważają zakup lub adopcję psa, że przyjęcie pod swój dach czworonożnego przyjaciela to nie tylko roześmiane, pełne miłości oczy i merdający ogon, ale również - a może nawet przede wszystkim - wydatki. Niestety, utrzymanie psa jest znacznie droższe, niż mogłoby się wydawać po dokonaniu wstępnych kalkulacji, kiedy zwierzaka nie ma jeszcze u boku nowych właścicieli. Dlatego też podejmując ostateczną decyzję o sprowadzeniu do domu małej, puszystej kulki pod uwagę należy wziąć również ów przyziemny aspekt przyszłego wspólnego życia.

T. poznaliśmy na początku lipca 2013 roku. Poniżej postaram się zsumować poniesione przez nas od tego czasu psie wydatki, jednak biorąc pod uwagę, że nigdy nie notowałam dokładnie wszystkich kosztów, jakie ponosimy w związku z posiadaniem psa ostateczna kwota nie będzie absolutnie precyzyjna.

***

Pies

Dla rodziny, przyjaciół i znajomych T. to T. Oficjalnie natomiast stworzenie, o którym możecie poczytać na tym blogu nazywa się Audrey Hepburn z Arislandu. Ów przydługi przydomek oznacza, że T. jest psem rasowym, za którego trzeba było zapłacić. Setery irlandzkie, chociaż wyjątkowo piękne, nie należą ani do ras rzadkich, ani do tych bijających rekordy popularności. W związku z tym cena szczeniaka nie była ani bardzo zachęcająca, ani szczególnie wygórowana. Średnio koszt psa rasowego to w Polsce 2,5 tys. zł. Jako, że trzeba było przyjechać po T. do hodowli - na szczęście od Warszawy oddalonej tylko o 100 km - do kosztów poniesionych na wstępie należałoby doliczyć również paliwo, powiedzmy 100 zł.
Ponadto, posiadanie psa rasowego może (ale nie musi) wiązać się z dodatkowymi kosztami, jeżeli chcemy na podstawie metryki otrzymanej od hodowcy wyrobić mu rodowód. Początkowo planowaliśmy, że T. będzie psem wyłącznie do kochania, jednak w pewnym momencie zamarzyło się nam zrobienie uprawnień hodowlanych. Stąd do kosztów szczenięcia dodać należy również wpisowe do Związku Kynologicznego w Polsce (70 zł), składkę członkowską na bieżący rok (70 zł), rejestrację psa (24 zł) oraz opłatę za wydanie rodowodu na podstawie metryki (50 zł).

RAZEM: 2 814 zł

Żywienie

Podliczenie miesięcznych kosztów wyżywienia T. to w naszym przypadku skomplikowana sprawa, bo dotychczas stosowaliśmy dwa mocno różniące się pod względem kosztów modele karmienia. Jako szczeniak T. jadła trzy posiłki dziennie, zgodnie ze wskazaniami hodowcy: na śniadanie suchą karmę z oliwą z oliwek, na obiad gotowane mięso z warzywami, a na kolację puszkę mokrej karmy. Po kilku miesiącach przeszliśmy na podawanie jedzenia dwa razy dziennie, eliminując z diety puszki. Ten stan trwał do sierpnia tego roku, kiedy chcąc zbudować u T. motywację do pracy za jedzenie zdecydowałam się na zrezygnowanie z podawania do miski czegokolwiek poza suchą karmą, dosmaczoną oliwą z oliwek, tak, aby wszystkie frykasy pojawiały się jedynie w nagrodę za wykonywane ćwiczenia. Ten drugi sposób - poza tym, że dobrze sprawdza się pod kątem treningów - jest, oczywiście, znacznie tańszy od pierwszego. Obecnie T. je Taste of The Wild, a 13-kilogramowy worek tej karmy można kupić w Internecie za około 170 zł. Do tego należy doliczyć jeszcze cenę dużej butelki oliwy z oliwek (ok. 30-40 zł). Biorąc jednak pod uwagę, że drugi system żywienia stosujemy tak naprawdę od niedawna, a mięso dla psa było kupowane raczej droższe niż tańsze, myślę, że realne koszty żywienia psa do tegorocznych wakacji były mniej więcej dwukrotnie wyższe. Zakładam, że w kiedy T. jadła dwa posiłki dziennie worek karmy wystarczał na 2 miesiące, obecnie natomiast jest zjadany mniej więcej w miesiąc. Można więc powiedzieć, że na podstawowe żywienie T. przez pierwszy rok wydaliśmy około 2 460 zł, natomiast przez ostatnie trzy miesiące ok. 600 zł.

RAZEM: ok. 3 000 zł


Smakołyki

Oczywiście, T. nie żyje na samej suchej karmie, przy okazji treningów pochłania całkiem sporo smakołyków. Są to zarówno pyszności z dolnej, jak i z górnej półki. Hitem są suszone płuca wołowe (37 zł/opakowanie), najtańszy żółty ser (zbyt drogi już nie smakuje), parówki, pasztet, tuńczyk w kawałkach w sosie własnym (do tej pory około 20 puszek). Do tego dochodzą jeszcze rozmaite gryzaki, prasowane kości i inne "czasozjadacze". Trudno jednoznacznie stwierdzić, jakie są miesięczne koszty tych wszystkich żywieniowych dodatków, bo zdarzają się miesiące, w których za smakołyki płacimy kilka złotych, zdarzają się i takie, gdzie zostawiamy w sklepie zoologicznym 150 zł.

RAZEM: ok. 450 zł


Opieka weterynaryjna

Setery irlandzkie to w miarę zdrowa rasa, a T. ma więcej szczęścia niż rozumu, więc dotychczas nie miała żadnych poważniejszych problemów zdrowotnych. Dzięki fantastycznemu hodowcy, do którego zawsze możemy zwrócić się po radę udało się nam też uniknąć biegania do weterynarza z każdym, nawet najmniejszym głupstwem, co często robią młodzi “psi rodzice”. Dzięki uprzejmości lecznicy, do której chodzimy z T. udało mi się otrzymać całą historię leczenia psa wraz z cenami, dlatego wyliczenia dotyczące wydatków na opiekę weterynaryjną będą bardzo dokładne. Dotychczas mamy za sobą kilka wizyt u weterynarza, raczej z mniej, niż bardziej poważnymi sprawami: szczepienia na choroby wirusowe dwa pakiety (74 zł, 65 zł), nocny dyżur powypadkowe odwiedziny po pogryzieniu przez agresywnego psa (45 zł), wizyta u psiego okulisty (70zł), wizyta okulistyczno-ogólna (120 zł), pobranie krwi przed zabiegiem (85 zł), wizyta u psiego okulisty (50 zł), ekstrakcja przetrwałych kłów mlecznych pod znieczuleniem ogólnym (300 zł), wyrobienie nowej książki zdrowia bo T. zjadła starą (40 zł), okulista (50 zł), powtórka szczepienia przeciwko wściekliźnie (50 zł). Do tego należy dorzucić ochronę przeciw kleszczom, w naszym przypadku jest to obroża Foresto (ok. 70 zł).

RAZEM: 970 zł


Akcesoria domowe

Pies, aby jakoś funkcjonować w domu musi mieć kilka podstawowych gadżetów: miski, jedna na wodę druga na jedzenie oraz posłanie to minimum. T. eksploatuje obecnie drugi zestaw misek; niedawno żywota dokonało drugie posłanie, stoimy więc przed koniecznością sprowadzenia do domu trzeciego. Trudno mi określić, ile orientacyjnie wydaliśmy na te akcesoria, warto jednak podkreślić, że cena rośnie wraz z rozmiarem psa, co potrafi być szczególnie dotkliwe podczas kupowania legowiska - niezbyt drogie kosztuje zwykle ponad 100 zł. Dodatkowo w okresie szczenięcym “stałym gościem” w domu był zestaw ocet plus soda oczyszczona, którego używaliśmy do prania obsikanego dywanu oraz spraye do czyszczenia powierzchni z psiego moczu (2x30 zł).

RAZEM: ok. 360 zł


Akcesoria spacerowe

Jeżeli porównać zasoby T. ze skarbami innych internetowych psów ruda z pewnością wypadnie w tej kategorii bardzo blado. W kwestii akcesoriów spacerowych starałam się stawiać na jakość, nie na ilość i kupować tylko dobrej jakości obroże, szelki i smycze, tak, aby mogły służyć nam jak najdłużej. Dotychczas moja metoda dobrze się sprawdza - wydaje mi się, że na akcesoria spacerowe udało się nam nie wydać majątku: uprząż pasowa IDC Julius K9 + końcówka do pasów samochodowych (ok. 100 zł), obroża Dublin Dog (ok. 70 zł), przepinana smycz AmiPlay (ok. 100 zł), 20-metrowa lina (ok. 85 zł), adresówka (20 zł). Podaję tu tylko te rzeczy, które są obecnie w użyciu - oczywiście, kiedy T. była małą puchatą kulką na spacery wychodziliśmy w innym rynszunku, były to jednak relatywnie tanie akcesoria z góry spisane na straty.
Warto dodać, że w lecie obowiązkowo towarzyszy nam przenośna silikonowa miska na wodę (20 zł), a w komunikacji miejskiej zakładamy psu kaganiec (materiałowy - ok. 25 zł, plastikowa klatka - 30 zł).

RAZEM: 450 zł


Pielęgnacja

T. kąpiemy wtedy, kiedy jest taka potrzeba, przypuszczam, że średnio raz na miesiąc lub dwa. Jak wiadomo, szczęśliwy seter to brudny seter, w związku raczej częściej niż rzadziej trzeba ją trochę odświeżyć przy użyciu wody i szamponu (ok. 20 zł).
Z bólem przyznaję, że nie opanowałam jeszcze sztuki kompleksowego zajmowania się szatą setera irlandzkiego, stąd T. zdarza się czasem mocno zarosnąć. Jeżeli czuję, że jeszcze mogę samodzielnie doprowadzić psa do stanu używalności walczę przy użyciu zakupionych w tym celu akcesoriów: bezpieczne nożyczki do przycinania sierści na łapach (42 zł), szczotka (ok.30 zł), grzebień (ok. 20 zł) oraz nożyczki-degażówki nożyk trymerski, filcak (jedno zamówienie na kwotę 158 zł). Dodatkowo, czasami dochodzę do wniosku, że sierść T. wymaga ręki profesjonalisty. Grooming to, niestety, dość droga usługa, my jednak mamy to szczęście, że możemy ostrzyc T. po wyjątkowo korzystnych cenach przy okazji wizyt w hodowli - trzeba tylko dojechać z Warszawy do Siedlec, a więc do ceny strzyżenia doliczyć jeszcze paliwo. Informacyjnie podam, że w Warszawie strzyżenie irlanda kosztuje ok. 200 zł.

RAZEM: 270 zł (bez wizyt w hodowli)


Zabawki i akcesoria sportowe

T. należy do tych psów, które niespecjalnie lubią bawić się zabawkami - pisząc ten tekst mocno zdziwiłam się, kiedy zorientowałam się do jakich rozmiarów urosła nasza kolekcja psich akcesoriów. Dotychczas wydawało mi się, że - ze względu na upodobania rudej - psich zabawek mamy naprawdę niewiele, tymczasem okazuje się, że nie tylko jest ich sporo, ale też były dość drogie. W psim pudle wszelkiej radości znajdują się: Kong Extreme (ok. 60 zł), kula na smakołyki (30 zł), sznurki do szarpania (3 x 20 zł), piszcząca zabawka bez wypełnienia (46 zł), szczury z Ikei (3 x 10 zł), frisbee (dwa Hyperflite Jawz - 130 zł, jeden Hyperflite Jawz Lite - 65 zł, jeden Eurablend - 40 zł, jeden Fastback - 12 zł), zestaw agility z Biedronki (140 zł). Skoro w tej kategorii znalazły się dyski, dorzucę do niej również pas i smycz z amortyzatorem kupione na dogtrekking (ok. 150 zł), nie są to wszak typowe, niezbędne do spacerów rzeczy.

RAZEM: 765 zł

Szkolenie

Ktoś mógłby powiedzieć, że to wydatek dodatkowy albo wręcz fanaberia, ja jednak uważam, iż odbycie szkolenia z podstawowego posłuszeństwa powinno być obowiązkiem każdego psiego przewodnika. Warto przy tym zaznaczyć, że psy uczą się w różnym tempie: są takie, którym wystarczy krótki kurs, są i takie, które muszą powtarzać podstawy całe życie. T. należy zdecydowanie do tej drugiej kategorii - to zdolna bestia, ale ma zupełnie inne priorytety niżbym sobie tego życzyła, a dodatkowo problemy z motywacją. Do tego dochodzi fakt, że jestem - cóż tu ukrywać - wymagającą pańcią, która oczekuje nie mniej, niż perfekcji. Stąd też myślę, że w kolejnych miesiącach to właśnie na szkolenie będziemy wydawać najwięcej, a do tej pory też poszło na to niemało pieniędzy: ukończyliśmy psie przedszkole (450 zł), kurs super pies rodzinny (550 zł), byliśmy też na indywidualnej lekcji po tym, jak popsuło się nam przywołanie (120 zł), od dwóch miesięcy chodzimy na zajęcia sportowe z rally-o (240 zł/miesiąc).

RAZEM: 1600 zł

Seminaria i zawody

Tutaj - mam nadzieję, że tylko na razie! - nie mamy się za bardzo czym pochwalić. P. brał udział w jednym dogtrekkingu (opłata startowa ok. 50 zł), ja z kolei zabrałam T. na weekendową szkółkę rally-o i zawody treningowe organizowane przez CEK Zuzik (30 zł).

RAZEM: 80 zł

Wystawy

T. była jak dotąd tylko na jednej wystawie, a na więcej się nie zanosi - było to dla niej dość stresujące doświadczenie, więc pokazywanie się na ringu odpuszczamy co najmniej do pierwszej cieczki, której jak nie było, tak nie ma. W związku z tym ta sekcja będzie wyglądać raczej biednie, mam jednak nadzieję, że mniej więcej pokaże, z jakimi wydatkami wiąże się wystawianie psa.
Na początek należy zaznaczyć, że przed pojawieniem się T. wystawy psów rasowych były dla mnie odległym, dziwnym, niepojętym rytuałem, a że nie lubię rzucać się na głęboką wodę chciałam nieco podszkolić się przed pierwszym wejściem na ring. Tajniki wystawiania psów odkrywał przede mną profesjonalny handler podczas dwóch spotkań (50 zł każde). Oczywiście, ktoś, kto ma doświadczenie w tej materii nie będzie ponosił tego rodzaju kosztów. Obowiązkowe jest natomiast przygotowanie szaty psa przed wystawą - w naszym przypadku wiążące się z wycieczką do hodowli na strzyżenie - oraz rejestracja na konkretny show w systemie wystawy.net (130 zł). W tej kategorii powinny znaleźć się również ringówka (30 zł) oraz wszystkie inne akcesoria niezbędne do przetrwania na wystawie, jak choćby materiałowa klatka (której nie mamy). W przypadku imprez odległych od miejsca zamieszkania do kosztów wystawienia psa trzeba, oczywiście, doliczyć jeszcze dojazd.

RAZEM: 260 zł


Pet sitterzy

Psa, niestety, nie wszędzie można ze sobą zabrać, zwłaszcza, jeżeli to duże zwierzę z ogromną potrzebą aktywności fizycznej. Do tej pory przetestowaliśmy przy okazji rozmaitych wyjazdów trzech pet sitterów, a że zależy nam na tym, aby T. miała dobrą opiekę podczas nieobecności pańciostwa ceny ich usług nie były szczególnie przyjazne dla portfela. Koszt doby opieki nad psem w domu tymczasowego opiekuna to mniej więcej 70-100 zł.

RAZEM: ok. 2000 zł


Transport

Gdy tylko jest taka możliwość staram się zabierać T. na wszystkie wyjazdy. Wprawdzie wciąż nie jest zbyt doświadczoną podróżniczką, jednak ma na koncie kilka wycieczek. Nie liczę tu kręcenia się po Warszawie w ramach odwiedzania nowych terenów spacerowych, bo w komunikacji miejskiej pies jeździ na bilecie właściciela. Kilka razy natomiast miałam okazję jechać z T. pociągiem. Za psi bilet PKP liczy sobie 15,40 zł, co daje w sumie 154 zł. Samochodu nie mamy, ale czasami zdarzało nam się wozić przy pomocy pożyczonych czterech kółek - przypuszczalnie to jakieś 200 zł w paliwie.

RAZEM: 354 zł

Zniszczenia


Na koniec dość niechlubny, a przy tym kosztowny rozdział w mojej karierze psiego opiekuna. Przyszedł czas na opisanie zniszczeń, jakich w domu dokonała T. Decydując się na psa warto mieć świadomość, że obok przewidzianych wydatków mogą pojawić się również takie, które nas zaskoczą - jak choćby konieczność wymiany któregoś mebla. Trzeba również pamiętać o tym, że poziom zniszczeń zależy od wielkości psa, bowiem większe gabaryty bezpośrednio przekładają się na większe możliwości w tej kwestii. T. najwięcej domowych sprzętów zmasakrowała między 6 a 12 miesiącem życia, w okresie w którym rozum wciąż jest jeszcze szczenięcy, za to możliwości fizyczne coraz bardziej dorosłe. Listę otwierają książki, bo T. to prawdziwa intelektualistka. Szkoda tylko, że literaturę chłonie za pomocą zębów. Nie mam siły wymieniać wszystkich straconych pozycji, powiem tylko, że na liście znajdują się zarówno literatura piękna, jak i RPG-i oraz podręczniki do informatyki o sumarycznej wartości 715 zł. Druga kategoria to elektronika: myszka (100 zł), klawiatura (450 zł), monitor zrzucony z biurka (470 zł), słuchawki (170 zł), słuchawka Bluetooth do telefonu (ok. 100 zł), kable (40 zł). Jesteście geekami, którzy chcą mieć psa? Odpuście. Nie bez powodu wszyscy fantaści mają koty. W kwestii zjedzonych butów i ubrań zdecydowanie się nam upiekło (250 zł). Jeszcze ulubiony kubek P. (ok. 100 zł) i możemy dojść do wniosku, że trzeba było kupić rodzeństwo, żeby mogło zajmować się sobą pod naszą nieobecność. Wyszłoby zdecydowanie taniej.

RAZEM: 2395 zł

SUMA: 15 768 zł

Podane tu wyliczenia obejmują okres od lipca 2013 roku do końca października 2014 roku. Warto podkreślić, że pierwszy roku życia psa to okres specyficzny, a tym samym związany z większymi nakładami finansowymi. Po pierwsze, sprowadzenie do domu psa, bez względu na to, czy jest to szczeniak przygarnięty ze schroniska, czy rasowe szczenię z hodowli, wiąże się z koniecznością zakupu na raz sporej ilości niezbędnych akcesoriów (miski, smycz, obroża, posłanie, etc.). Po drugie, młody pies niszczy - oczywiście, nasza sytuacja jest specyficzna, jednak decydując się na szczeniaka trzeba się liczyć chociażby z kosztami prania dywanów nim zwierzak załapie, na czym polega załatwianie się na podkłady higieniczne lub czekanie na spacer. Życie z dorosłym psem powinno więc być tańsze.

Ostateczna kwota jest nieco (eufemizm chroniący mnie przed natychmiastowym zawałem serca) przerażająca, trudno więc nie zadać sobie cisnącego się na usta pytania: czy można taniej? Osobiście uważam jednak, że nim udzielę odpowiedzi, należy rzeczone pytanie przeformułować: czy można taniej bez uszczerbku na dobrostanie zwierzęcia? Można, jednak wymaga to czasu i wysiłku. Jak komuś czasu brak, a na dodatkowy wysiłek (związany na przykład z samodzielnym robieniem psich zabawek) nie ma ochoty to płaci. Mam wrażenie, że teraz zaczniemy się wysilać.

***

Uważam akcję Psijacielu za wartościową i potrzebną, jednak zdaję sobie też sprawę z tego, że model podliczania psich wydatków, jaki zaproponowały jej inicjatorki może być nieco mylący. Podsumowująca moje wyliczenia kwota jest co najmniej znacząca, ale trzeba pamiętać o tym, że obejmuje ona ponad rok z życia T. Owszem, pies wiąże się z wydatkami, jednak pomiędzy kolejnymi okazjami do wyciągania z portfela gotówki lub karty płatniczej jest wiele czasu na długie spacery i radosne zabawy. Naprawdę. Dowodem niech będą zaprezentowane poniżej, dokładnie spisane psie wydatki za sam październik 2014. Musicie przyznać, że koszt utrzymania zwierza od razu wydaje się mniej przerażający.
  • 320 zł - dwa 13-kilogramowe worki karmy Taste of The Wild, powinny wystarczyć na ponad dwa miesiące;
  • 240 zł - cztery treningi rally-o;
  • 123,95 - gryzaki i smakołyki kupione w słynącym z wygórowanych cen Kakadu;
  • 16,67 - trzy puszki karmy mokrej w okresie oczekiwania na kuriera z ToTW-em;
  • 1,56 - marchewki, które dodajemy do suchej karmy;
  • 4,03 - ser używany, jako smakołyk treningowy;
  • 2,73 - parówki, używane jako smakołyk treningowy;
  • 1,88 - inne parówki, używane jako smakołyk treningowy;
  • 5,27 - jeszcze inne parówki, używane jako smakołyk treningowy;
  • 3,84 - kiełbasa, zgadnijcie po co?
RAZEM: 719,93
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...