Przez kilka ostatnich dni stolicę wizytował uroczy seter szkocki gordon, szerzej znany, jako
pies Berek. Ewa, jego właścicielka, uznała, że dla T. to świetna okazja do biegania z futrzakiem większego kalibru i zaproponowała nam wspólny spacer. Oczywiście, nie mogłam odmówić, więc w sobotę spotkałyśmy się na Polu Mokotowskim.
Wczesne wstawanie nie jest moją mocną stroną, jednak zależało nam, aby ominąć upał i pojawiających się w dużej liczbie około południa plażowiczów, dlatego godzina zbiórki została ustalona na 8.00 rano. Istotnie, o tej porze w parku było jeszcze dość pusto - można było spotkać w nim jedynie spacerowiczów z psami i biegaczy, miałam więc nadzieję, że przyjemny, spokojny spacer. Mocno się przeliczyłam, bo jeszcze przed spotkaniem z Ewą zaliczyłyśmy z T. dość nieprzyjemny epizod. Kiedy dotarłyśmy nad brzeg jeziora, spuściłam T. ze smyczy, żeby mogła schłodzić się w wodzie. Wtedy podbiegł do niej niewielki kundel, zaczął szczekać, następnie warczeć, a później, gdy mój pies próbował ewakuować się z wody i przybiec do mnie - bronić dostępu na brzeg. Na moje prośby o odwołanie psa właścicielka zareagowała niemrawym mamrotaniem w stylu “ojej, co robisz, chodź tu chodź, chodź, zostaw pieska”, które, oczywiście, miało na zachowanie jej pupila zerowy wpływ. Podeszłam więc do psów i ryknęłam na agresora z wysokości swoich 163 cm wzrostu. Podziałało - pies uciekł do swojej pani, a ta odeszła z obrażoną miną. Zestresowałam się całą sytuacją nie tylko dlatego, że pies, nad którym opiekun nie ma żadnej kontroli biega bez smyczy i zachowuje się agresywnie, ale również dlatego, że przecież w bliskiej perspektywie miałyśmy spotkanie z Berkiem. Obawiałam się, czy T. po takiej “atrakcji” nie zareaguje na obecność gordona lękiem “na wszelki wypadek”. Ewę z Berkiem spotkałyśmy dosłownie minutę później, zaledwie kilka kroków dalej. Na szczęście, moje obawy zupełnie się nie sprawdziły. T. wprawdzie nie zapałała do Berka jakąś szczególną miłością, jednak nie traktowała go też, jak zagrożenia.
Bardzo liczyłam na to, że psiaki ze względu na tożsame preferencje zabawowe (tylko gonitwy, żadne kotłowaniny, czy podgryzanie) szybko znajdą wspólny język i zaczną razem biegać. T. komendy “biegaj” nigdy nie trzeba powtarzać dwa razy - obojętne, sama, czy w towarzystwie innego psiaka, zawsze jest gotowa do sprintu po trawniku. To dla niej najlepsza rozrywka, która daje jej więcej radości, niż cokolwiek innego. Tak było również i tym razem. Przez ponad dwie godziny spaceru, mój pies zatrzymywał się właściwie tylko po to, aby wskoczyć do wody i chwilę postać w przyjemnie chłodnej toni. Budujące natomiast było dla mnie to, że komenda oznaczająca “piesku, zwrot 180 stopni, bo inaczej zaraz wejdziesz w szkodę” działała ze stu procentową skutecznością, zarówno w przypadku rozłożonych na kocach plażowiczów, jak i rowerzystów, biegaczy oraz kaczek. Nieco gorzej było z przywołaniem - w tym przypadku T. pokazywała selektywną głuchotę.
|
"Gdzie ona tak biegnie?" |
|
"Pobiegnę za nią!" |
|
Nieznajomy piesek, który też chciał się bawić. |
Berek był nieco mniej chętny do podobnych szaleństw. Może to kwestia nieznanego terenu, może kręcących się w okolicy innych piesków, może pysznych, śmierdzących wołowych płuc w mojej saszetce - dość powiedzieć, że Berek pięknie trzymał się Ewy, budząc tym samym moją dziką zazdrość. Były jednak momenty, kiedy dał się namówić na bieganie za patykiem (raczej: małą kłodą), krótką gonitwę z T., czy moczenie brzucha w jeziorze.
|
Berek aportuje patyki... |
|
...ale po chwili znów grzecznie stoi obok pańci. |
Dzięki temu, że T. jest samodzielna aż do przesady w kwestii zapewniania sobie spacerowych rozrywek, a Berek bardziej, niż na bieganie nastawiony był na mizianie mogłyśmy sobie z Ewą pogadać i wymienić się seterowymi doświadczeniami. Okazuje się, że nasze psy mają dość podobne charaktery, mierzymy się z podobnymi problemami wychowawczymi i obie jesteśmy bardzo przywiązane do pozytywnych metod szkoleniowych. Chyba pierwszy raz spotkałam osobiście kogoś, kto ma psa tak bardzo podobnego do T., więc spacer był tym bardziej ciekawy.
Na koniec, już z pieskami na smyczach, ruszyłyśmy w stronę metra. Tym, co było dla mnie szczególnie budujące jest fakt, że T. szła na smyczy tuż obok Berka nie pokazując cienia niepokoju. Była zrelaksowana i pozytywnie zainteresowana zarówno otoczeniem (bardziej), jak i idącym obok Berkiem (mniej). Jak widać, gordony wcale nie są takie straszne, jak wydawało się jej na wystawie. Jestem bardzo wdzięczna Ewie za pomoc w socjalizacji T. i miło spędzony czas. Szczególnie, że wraz z Berkiem przyjechała na Pole Mokotowskie praktycznie z drugiego końca świata, a podróż komunikacją miejską z seterem potrafi być trudnym doświadczeniem. Mam nadzieję, że kiedy ona i Berek znów zawitają do Warszawy uda się nam takie spotkanie powtórzyć.
PS. Jakość zdjęć spowodowana jest lenistwem P., który zamiast grzecznie fociać spacerowanie pieska wolał zostać w domu, w łóżku.