piątek, 30 maja 2014

P. I. E. S. czy pies?

Bywa, że sposób, w jaki traktują mnie ludzie, kiedy w towarzystwie T. pojawiam się w miejscach publicznych jest dla mnie trudny do zniesienia. Prawdę mówiąc, częściej zdarza mi się - przynajmniej w tej konkretnej kwestii - czuć źle i niekomfortowo, niż dobrze. Umieszczony w tytule wpisu skrót wymyśliłam w chwili przemożnej irytacji, po powrocie z kolejnego ciężkiego spaceru. Domyślacie się już, co oznacza P. I. E. S.?

Przypuszczam, że dla kogoś, kto miał okazję podróżować ze swoim czworonożnym przyjacielem komunikacją miejską lub spacerować z nim w zatłoczonym parku w pierwszy ciepły dzień wiosny rozszyfrowanie skrótu nie będzie problemem. To nic innego, jak Przedmiot Intensywnej Eksploatacji Społecznej. Skrót wziął się stąd, że mam wrażenie, iż wiele osób traktuje mojego psa, jak dobro publiczne, porównywalne, na przykład, z przystankiem autobusowym, słupem ogłoszeniowym lub koszem na śmieci, z których każdy może swobodnie korzystać, kiedy tylko ma na to ochotę.

Przypuszczam, że nie wszystkich spotyka to, co mnie - słyszałam, że właściciele czarnych psów mają pewną taryfę ulgową, bo ich pupile są uznawani za niebezpiecznych - jednak z rozmów ze znajomymi psiarzami wiem, iż problem, o którym piszę jest bardziej, niż mniej powszechny. Otóż, osoby nie posiadające psów (w dalszej części wpisu będę używać określenia “cywile”) nie wiedzą, jak zachowywać się, kiedy na swojej drodze napotkają czyjegoś czworonoga. Co więcej, nie zdają sobie sprawy ze swojej niewiedzy, a każdego psa, który wyda się im dostatecznie ładny traktują, jak dobro publiczne, narażając zarówno siebie, jak i zwierzę.
Krótka chwila spokojnego spaceru.
***

Przez kilka pierwszych spacerów powszechne zainteresowanie, jakie wzbudzała T. traktowałam, jak komplement - niczym dumna ze swojej latorośli matka cieszyłam, że świat dostrzega piękno i urok mojego “dziecka”. Szybko jednak zaczęło mnie drażnić, że obce osoby cmokają i wołają mojego psa, zupełnie mnie przy tym ignorując, zwłaszcza, w sytuacjach, gdy zdecydowanie wolałam, aby T. pozostała przy mnie. Miałam nadzieję, że po tym, jak minie okres szczenięcy sytuacja ulegnie zmianie. Nic z tego. Historiami o bezczelności i głupocie ludzkiej mogę sypać z rękawa, niczym magik kartami. Co gorsza, z każdym dniem moja kolekcja się powiększa. Poniżej przedstawiam dwie dla pełnego ilustrowania problemu.

1. Jestem z T. w tramwaju, w drodze na Pole Mokotowskie. To starszy model, z wysokimi schodami, które dla młodego psa są barierą nie do pokonania. Stoję na samym końcu, w ostatnim wagonie, żeby nie przeszkadzać innym pasażerom. T. grzecznie siedzi przy nodze. Kiedy pojazd zatrzymuje się na przystanku drzwi się otwierają; z chodnika widać nas jak na dłoni. Trzy młode dziewczyny, na oko nastolatki, siedzące na ławce na przystanku i czekające na inny tramwaj zaczynają natychmiast wołać T. i cmokać, żeby zwrócić jej uwagę. T. podnosi się i ciągnie smycz, usiłując wyrwać się do schodów, na chodnik. Zatrzymuję ją i staram się skoncentrować na sobie. Nastolatki dalej robią swoje.

2. Rutynowy spacer na osiedlowym skwerze. T. radośnie biega po trawniku nie zwracając uwagi na ludzi wokoło. Nagle jakaś starsza kobieta siedząca z koleżanką na ławce zaczyna ją wołać. T., oczywiście, podbiega do niej i zaczyna witać się z nią z właściwym sobie entuzjazmem. Złote popołudnie przerywają krzyki: “proszę natychmiast zabrać tego psa!”. Oczywiście, przywołuję T., ale przeklinam przy tym w duchu - bo przecież to nie ja kazałam jej do tej ławki podejść.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś zapytał mnie, czy może T. pogłaskać (P. ma w tym względzie więcej szczęścia; najwyraźniej moje 163 cm wzrostu nie budzą szczególnego respektu w narodzie). Co więcej, nigdy nikomu nie przyszło do głowy, aby przed wyciągnięciem ręki do psa upewnić się, czy nie gryzie lub nie jest agresywny wobec obcych. Dla 99% osób, które spotykam i które wchodzą w jakieś interakcje z T. nie istnieję dopóty, dopóki pies nie zacznie robić czegoś, co się im nie podoba. Wtedy zaczynają się krzyki. Dodam też, że gdy nie pozwalam T. się z kimś przywitać, sadzam ją przy sobie i przechodzień musi minąć nas bez wylewnych powitań z T. bywa, że spotykam się z pretensjami. Pytanie “A co, on niby taki agresywny?” wypowiedziane raczej pogardliwym tonem to chyba najłagodniejsze, co zdarzyło mi się usłyszeć.

Pomijając ewidentny brak kultury, traktowanie psów, jakby zamiast do jednej rodziny należały do całego świata może się kiedyś źle skończyć - nie tylko dla człowieka. Przyjrzyjmy się obu stronom problemu.

Człowiek

1. Nie każdy ładny pies jest przyjaźnie nastawiony do obcych. Czworonogi z trudną przeszłością potrafią zachowywać się wzorowo, kiedy nikt ich nie zaczepia, ale widząc rękę uniesioną do głaskania mogą zaatakować, kierowane agresją lękową. Poza tym, trzeba pamiętać, że nie wszyscy psiarze to rozsądni, odpowiedzialni ludzie: zdarza się, że agresywny pies podczas spacerów biega bez smyczy i kagańca. Każdy, kto bez konsultacji z właścicielem zaczepia cudzego psa ryzykuje pogryzienie.

2. Dla psa dobry spacer często wiąże się z bieganiem po kałużach i błocie oraz tarzaniem się w trawie. Osoba, która przywołuje cudzego psa, radośnie hasającego po trawniku naraża swoje ubranie na bliskie spotkanie z brudnymi psimi łapami i zaślinionym pyskiem podczas wylewnego, często skocznego powitania.

3. Dzieci często kopiują zachowania dorosłych. Można się więc spodziewać, że widząc, jak bez obaw ich rodzice, wujkowie i ciocie podchodzą do nieznanych psów wkrótce zaczną zachowywać się tak samo. Nie każdy pies lubi i akceptuje dzieci. Poza tym, przedstawiciele dużych ras mogą przez przypadek na przykład przewrócić dziecko, chcąc się z nim przywitać. Biorąc pod uwagę prawie zupełny brak edukacji kynologicznej w placówkach oświatowych dorośli nie mogą pozwolić sobie na dawanie dzieciom złego przykładu w tak ważnej kwestii.

4. Zaczepianie czyjegoś psa - chociaż, niestety, najwyraźniej akceptowalne społecznie - jest w gruncie rzeczy niekulturalne. Przeprowadźmy eksperyment myślowy: w wyobraźni podmieńmy uroczego czworonoga na damską torebkę, spoczywającą na ramieniu zmierzającej przed siebie właścicielki. Czy widzieliście kiedyś aby ktoś - bez względu na to, jak bardzo zauroczony rzeczoną torebką - bez słowa podszedł do obcej kobiety, wyrwał jej przedmiot, obejrzał, pomacał, a następnie oddał i odszedł, jak gdyby nigdy nic? Właśnie. Ja również nie. Pies jednak nie jest po prostu rzeczą, dlatego proponowany eksperyment myślowy przeprowadzimy raz jeszcze, tym razem panią z torebką zamieniając na młodą matkę z maleńkim dzieckiem w wózku. Jestem pewna, że ktoś, kto bez słowa wyjąłby niemowlę ze spacerówki, by chwilę się z nim pobawić spotkałby się z uzasadnioną złością ze strony matki, a nawet - przedstawicielem władz.


Pies

Zachowanie, o którym tu mowa nie wpływa dobrze na psy, nawet te najbardziej sympatyczne i przyjazne, czego doskonałym przykładem jest T.

1. Próby przywołania psa lub zwrócenia na siebie jego uwagi mogą narazić go na niebezpieczeństwo, jeżeli zdecyduje się odpowiedzieć na wołanie. Opisana wyżej sytuacja z tramwajem jest najlepszym przykładem takiego nieodpowiedzialnego zachowania.

2. Niestety, mało który cywil zdaje sobie z tego sprawę, ale każdy kto zaczepia psa przykłada rękę do jego edukacji. Staram się uczyć T. ignorowania obcych i właściwego witania się z tymi, z którymi pozwalam się przywitać, ale niewiele to daje, skoro cała reszta świata pokazuje jej, że może każdego bezkarnie zaczepiać. 9 na 10 przypadków, w których T. podbiegnie do kogoś nie wiąże się z żadnymi nieprzyjemnościami. Trzeba jednak pamiętać o tym, że są osoby, które nie lubią psów lub się ich boją i widząc biegnącego w ich stronę dużego psa zdecydują się użyć np. gazu pieprzowego. Próby zaczepiania obcego czworonoga to z jednej strony niszczenie pracy, jaką właściciel wkłada w wychowanie psa, z drugiej narażanie na nieprzyjemności tych, którzy obawiają się tych zwierząt i nie chcą mieć z nimi do czynienia.


Pies to nie P. I. E. S. Chcesz pogłaskać - zapytaj!


Ps. Do wszystkich opiekunów psów lękliwych: swego czasu po anglosaskiej stronie Internetu krążyła infografika The Yellow Dog Project (możecie zobaczyć ją tutaj). Idea polega na tym, aby każdy pies, który potrzebuje więcej przestrzeni ze względu na agresję lękową, okres rehabilitacji, czy cieczkę miał przy obroży/ smyczy przypiętą żółtą wstążeczkę, aby swój problem z daleka zasygnalizować innym. W Polsce wprawdzie akcja się nie przyjęła, ale Monika Pikulik, trenerka współpracująca z psią szkołą Kamiga i właścicielka strachliwej Lary wpadła na świetny pomysł: zamówiła swojej suczce żółtą kamizelkę z napisem "I need space". Podobno uczestnikom jednej z kamigowych grup przedszkolnych pomysł tak się spodobał, że wszyscy sprawili swoim pupilom podobne kamizelki z napisem: "Nie przeszkadzaj, pracuję". Wprawdzie takie ubranko to tylko półśrodek, ale będąc opiekunem psiaka z dużym bagażem doświadczeń z pewnością warto go wypróbować.

Drugą część tekstu znajdziecie TUTAJ.

środa, 28 maja 2014

Pierwszy dogtrekking, cz. 2

[P., zwykle pełniący funkcję fotografa, zdecydował się napisać kilka słów, aby sprostować wszystkie te szkaradne kalumnie, jakie posypały się na niego w poprzednim wpisie. Zapraszam do lektury i polecam nacieszyć nią oczy, bo nie wiem, czy P. jeszcze kiedykolwiek zdecyduje się odezwać na blogu.]

Nie ma co ukrywać, wyjście na dogtrekking nie było moim pomysłem, mimo to postanowiłem jakoś przetrwać całą tę psią awanturę - ale po kolei.

Wycieczkę zacząłem od zakupów i pakowania. Ostatecznie w plecaku znalazły się 3 litry wody w 6 małych butelkach, jeden duży napój izotoniczny, dwa snickersy i kilka kabanosów dla mnie oraz kilka paczek z czymś do przegryzienia dla T., a także miska, kompas i zaświadczenie o zdrowiu psa. Poza tym kaganiec "na wszelki wypadek", garść smakołyków, gwizdek i smycz. Wszystko razem złożyło się na dość ciężki plecak. To w połączeniu z szarpiącym się - bo podekscytowanym i młodym - psem, a także upałem, pociągiem oraz tramwajem bez klimatyzacji przełożyło się na długą i męczącą podróż. Sobota, mimo moich cichych modlitw, pod względem pogody okazała się być przekleństwem - było gorąco, sucho i w miarę bezwietrznie - które “towarzyszyło” nam od samego początku.

Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy po dotarciu na miejsce było kilkadziesiąt osób i psów rozłożonych na okolicznych trawnikach. Dopiero po chwili zorientowałem się, gdzie jest stanowisko rejestracyjne. Dwa stoły: przy jednym zaświadczyłem o zdrowiu T., przy drugim odebrałem numer startowy (89) i garść prezentów. Potem przystąpiłem do zakupu pasa i linki, podobno niezbędnych przy tego rodzaju aktywności. W obu kategoriach towar był dość przebrany, ale mimo to udało mi się skompletować zestaw, z którego jestem zadowolony. Szczególnie, że za pas zapłaciłem 70 zł, za linkę 30, co sprawia, że rozważany wcześniej zestaw Manmata wydaje się absurdalnie drogi.

Niedługo potem mieliśmy wyruszyć na szlak. Na starcie z przodu zostali ustawieni ludzie z ambicjami do prawdziwego biegania, za nimi natomiast tłum ludzi z kategorii open.

Start.

Ludzie i psy z przodu istotnie zaczęli biegiem, a T. widząc wyrywającą się na przód sforę chciała za wszelką cenę dotrzymać jej kroku. Protesty nie miały sensu: grzecznie zdecydowałem, że kawałek możemy pobiec. Mimo energicznego startu trudno było jednak uniknąć poruszania się w mniejszym lub większym tłumie. Tu pojawił się pierwszy problem. Psy nie są dla mnie stylem życia, nie jestem też osobnikiem szczególnie łaknącym towarzystwa. Ludzka masa zaczęła szybko działać mi na nerwy, więc na jednym ze skrzyżowań odbiłem w innym kierunku niż reszta uczestników. Oczywiście, okazało się, że z punktu widzenia tempa pokonywania trasy, pomysł był słabiutki, ale mogłem wreszcie się rozluźnić i cieszyć z odosobnienia. 

Niestety, nie trwało to długo, bo krótko po tym zaczęły się problemy z T. Z kroku na krok wyglądała na coraz słabszą: powłóczyła łapami, a pysk z wywalonym językiem niebezpiecznie zbliżał się do ziemi. Ostatecznie dotarłem do punktu (1) z psem wyglądającym bardzo słabo. Co ciekawe, nie tylko spotkałem tam ludzi, ale były też osoby, które na miejsce dotarły po mnie.

Po odbiciu karty, zająłem się T. - nalałem jej wodę, rozpakowałem paczkę przekąsek w poręcznych paseczkach i zacząłem ją karmić. Bo ostatnim, co zjadła moja psina - jak na niejadka przystało - była część wczorajszej kolacji, więc domyślałem się, że upał i start z kopyta skutecznie spaliły resztki oparów paliwa i T. do punktu dotoczyła się już na pustym baku.

Pomogło.

Później ruszyliśmy w dalszą drogę. Wtedy zacząłem się orientować się w różnicach pomiędzy nawigacją miejską i leśną, co szybko uświadomiło mi braki w doświadczeniu. Drogę do punktu (2) - jak późnej zweryfikowałem - przez 90% długości odcinka pokonałem optymalnie, potem jednak skręciłem źle i wyskoczyłem w środku trasy łączącej punkty (2) i (3). Skończyło się to więc zabawnym powrotem pod prąd wzdłuż jeziorka, podczas którego mijałem kolejne grupki dogtrekkerów poruszających się w poprawnym kierunku. Tutaj też pojawiła się kolejna komplikacja, mianowicie punkt (2) był opisany jako obraz Matki Boskiej. Mając taki nieprecyzyjny opis, spodziewałem się czegoś może nie na miarę ołtarza Wita Stwosza, ale jednak konkretnych rozmiarów. To zaowocowało kręceniem się bez sensu wzdłuż brzegu jeziorka. Punkt w końcu odnalazłem przy kolejnym przejściu wzdłuż brzegu, dzięki temu, że siedziały przy nim dwie uczestniczki. Był zawieszoną na drzewie kapliczką wielkości domku dla ptaków, z przyczepionym w środku obrazkiem Matki Boskiej wielkości kieszonkowej. Gdybym szedł poprawną trasą do końca, widziałbym go dość wyraźnie przy ścieżce, natomiast od strony jeziora kapliczka była prawie niewidoczna. Kolejna lekcja przyswojona: punkty orientacyjne niekoniecznie są dobrze widoczne na trasie i trzeba się rozglądać.
Punkt kontrolny 2.

Będąc dobrej myśli, ruszyłem dalej do punktu (3). Mimo niezłego planu ostatecznie trochę pobłądziłem i poszedłem trasą znacząco odbiegającą od optimum. Natomiast dzięki temu T. przeżyła chwilę radości, ponieważ wpadliśmy na wielką błotną kałużę, która dała jej szansę na schłodzenie się a także - o zgrozo! - możliwość ugaszenia pragnienia (generalnie, T. dużo chętniej pije kałuże, niż czystą wodę). Pod koniec odcinka wpadłem na parę, która udzieliła mi cennych wskazówek i niedługo dotarłem do "bunkra" przy punkcie (3). Tam czekały na mnie te same dziewczyny, które spotkałem wcześniej - a punkt (2) opuściłem przed nimi. Zacząłem więc utwierdzać się w przekonaniu, że będę ostatnią osobą na mecie i, patrząc na zegarek, zacząłem się zastanawiać, czy zmieszczę się w 6-godzinnym limicie czasowym.

W drodze do punktu (4), kolejny raz zabłądziłem. W pewnym momencie wpadłem na popas znacznej grupy. Nieśmiało dołączyłem, ale gdy potem z tej grupa rozbiła się na dwie mniejsze, które ruszyły w przeciwnych kierunkach nie podczepiłem się do żadnej z nich. Trzymałem się swojej koncepcji samotnego marszu, poczekałem więc aż uczestnicy zniknęli mi z oczu. Miałem chwilę na spokojne posiedzenie z mapą i kompasem, co pozwoliło mi mniej więcej zorientować się, gdzie jestem i ustalić drogę do celu. O dziwo, zacząłem dobrze, jednak na krótko przed punktem (4) wpadłem na ponownie tę samą parę uczestniczek, które twierdziły, że leżącego w puncie (4) grobu prof. Dąbrowskiego nie znalazły, zamierzają więc odpuścić i iść do (5). Takie podejście kłóciło się z moim planem (zresztą jak później sprawdziłem, to była zła trasa do punktu (5)), więc życząc im szczęścia się pożegnałem i ruszyłem szukać nagrobka. Tu popełniłem też chyba największy błąd całej wycieczki.
Punkt kontrolny 4.

Jedna z uczestniczek spuściła swojego psa, by pozwolić mu schłodzić się w pobliskim jeziorze. Widząc wyraźnie zmęczoną T., zdecydowałem się wziąć z niej przykład: spuściłem ją ze smyczy i pchnąłem w kierunku jeziora. Faktycznie, psina skoczyła się ochłodzić, ale kiedy wyszła na brzeg szybko się okazało, że wcale nie była zmęczona, w każdym razie nie tak bardzo. Była znudzona. Odzyskawszy nagle swobodę ruchów w środku wielkiego lasu, śpiewającego do niej bogactwem dźwięków, widoków i zapachów, T. wystrzeliła przed siebie jak z procy. Tyle ją widziałem.

Początkowo myślałem, że jak na zwykłym spacerze będzie się gdzieś kręcić, ale po kilku minutach dalszej wędrówki, kiedy nie widziałem ani nawet nie słyszałem psa, zacząłem się nieco niepokoić. Wróciłem na ścieżkę, na której zaczęła się cała “zabawa” i wyciągnąłem gwizdek. Przy drugim wydechu T. nagle stanęła za mną, z wielkim wyszczerzem na pysku. Z ulgą na powrót wziąłem ją na smycz i ruszyłem w kierunku nagrobka. Znalazłem go kilka minut później. Jak się okazało, leżał tam nie tylko profesor, ale i doktor nauk medycznych Piotr Radio.

Spod nagrobka ruszyłem do punktu (5) czymś, co uznałem za najkrótszą trasę. Do jeziora torfu dotarłem dokładnie tak, jak planowałem. Nad samym jeziorem było trochę trudniej (bagna dookoła), ale już po chwili wpadłem na jakąś grupkę, która powiedziała, że punkt kontrolny "jest jeszcze dalej". Jeszcze dalej była linia brzegowa i trochę turystów. Spodziewałem się, że punkt będzie dostrzegalny z ścieżki. Tak myśląc, dotarłem do końca jeziora, gdzie wpadłem na kogoś z grupy "sportowców" ze ślicznym białym psiakiem. Po krótkiej wymianie zdań zawróciłem i razem zaczęliśmy się rozglądać za tym samym punktem, który po 5-10 minutach udało mi się wypatrzyć w krzakach na czymś w rodzaju bagnistego mikro półwyspu. Po chwili obaj odbiliśmy karty i ruszyliśmy w kierunku punktu (6). Początkowo myślałem, że szybko się rozdzielimy, ale T. uznała, że skoro tam jest miły, biegnący pies to ona nie zamierza zostać w tyle. I tak pobiegliśmy razem z nowymi towarzyszami - po raz pierwszy od startu nie byliśmy sami. Do punktu (6) wybraliśmy trasę w stylu "zbliżyć się maksymalnie drogą, a potem na przełaj przez bagno na południe od brzegu jeziora". W efekcie ten odcinek pokonaliśmy bardzo szybko. Wypatrzenie punktu kontrolnego mogłoby być trudne, ale akurat była przy nim jakaś zawodniczka, co znacząco ułatwiło nawigację w bagnistej gęstwinie.

Do punktu (7) również biegliśmy razem przez gęstwinę, choć po jakimś czasie okazało się, że nie jest mi (bo T. pewnie by dała radę) dane dotrzymać kroku i dystans pomiędzy nami a Janem z Białą zaczął się powiększać. Ale też cele nasze były odmienne: ja chciałem ukończyć trasę, a nowo poznany kolega wygrać i to w ambitniejszej kategorii. Ostatni raz widziałem go, kiedy próbowałem przeprawić się przez ok. 5-10-metrową kałużę, która chyba zasługuje na miano małego bagna. Co ciekawe, na mapie zaznaczona była, jako przecinka łącząca drogi i będąca ich przedłużeniem. Mimo prób zręcznego manewrowania, skończyło się to dość niefortunnie - to jest wypominanym mi w relacji D. błotem wewnątrz butów. Prawdę mówiąc, jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało, a błoto w butach dość skutecznie obiło za czynnik chłodzący.

Od tego momentu cała trasa była rozczarowująco prosta. Po prostu szło się polną drogą przez las i tyle. Najpierw minąłem duży budynek, którego tabliczka ochrony była punktem (7), następnie zaś prosto ruszyłem do placówki Lasów Państwowych, a stamtąd na start zamykając pętlę. Ku mojemu zdumieniu nikogo już nie spotkałem.
Punkt kontrolny 7.

Metę minąłem z czasem 5 godzin 36 sekund. T. z radością przyjęła wielką michę wody, po czym po zdaniu karty z trasy ruszyliśmy do części barowo-wypoczynkowej. Najpierw zjadłem kiełbaskę z grilla, potem wymieniłem numer startowy na porcję pierogów, a T. wyjątkowo dostała jednego [Ty zdrajco! - przyp. D.]. Pogadałem chwilę z wcześniej poznanym kolegą, poczęstowaliśmy nasze psiaki odrobiną karmy i czekaliśmy na zakończenie wyścigu. Odebrałem też dyplom. Z miejscem in blanco.
Dyplom. Miejsce należy wpisać samodzielnie po tym, jak organizator opublikuje oficjalne wyniki.

Wreszcie wszyscy, którzy mieli skończyć wyścig, skończyli go, a organizatorzy rozdali nagrody. Wszyscy byli dla mnie anonimowi, z wyjątkiem mojego tymczasowego towarzysza, który, jak się okazało, zwyciężył w klasie sport. Gratulacje!

***

Powstaje więc pytanie, czy dogtrekking jest fajny, a przede wszystkim, czy warto wybrać się tam jeszcze raz (kiedy D. będzie na chodzie). Moje odpowiedzi to "w zasadzie tak" i "w zasadzie nie".

W zasadzie tak, dogtrekking to fajny pomysł na zorganizowany, długi i ciekawy spacer z psem, który na pewno odpowiednio go zmęczy. Dla sportowców jest dodatkowo opcja rywalizacji. Super. Wielogodzinny i przede wszystkim celowy spacer po warszawskim parku krajobrazowym to naprawdę mile spędzony czas.

W zasadzie nie, nie sądzę, żeby kolejny dogtrekking miał w naszym przypadku sens. Cóż tu dużo mówić, jestem raczej sflaczały. O ile przejście całej trasy było męczące, ale okazało się wykonalne, to bieganie przez większość jej długości byłoby dla mnie poza zasięgiem. Z drugiej strony, T. na "spacerach" lubi przede wszystkim eksplorację otoczenia i bieganie z możliwością rozwinięcia pełnej szybkości. Pierwsze odpadało: w lesie pies musi być na smyczy lub w kagańcu. Kaganiec z kolei jest zakazany przez regulamin zawodów, pies musiał więc być na smyczy. Ergo, eksploracja odpada. Bieganie z kolei odpada, bo ja nie jestem w stanie dotrzymać psu kroku. W efekcie, pokonywałem trasę równym krokiem, podczas gdy T. albo wlokła się smętnie albo mnie szarpała, bo wypatrzyła błoto, kałużę lub inną niesamowicie interesującą rzecz. Oboje się uczciwie zmęczyliśmy, ale myślę, że dwugodzinne bieganie na Polu Mokotowskim daje jej znacznie więcej radości. Stąd mój wniosek: jeżeli nie zacznę biegać na 10km, dogtrekking ma nam niewiele do zaoferowania. Szkoda.

sobota, 24 maja 2014

Pierwszy dogtrekking, cz. 1

24 maja w Mazowieckim Parku Krajobrazowym odbywał się zorganizowany w ramach Pucharu Dog Orient dogtrekking. W przypływie szlachetności doszłam do wniosku, że T. nie powinna cierpieć ze względu na moją kontuzję. Nic przecież nie stoi na przeszkodzie, aby kiedy ja siedzę w domu, nie przemęczam się i robię wszystkie te nudne rzeczy, jakie zalecają pacjentom ortopedzi, ona wesoło spędzała czas. W tym duchu wraz z psem wysłałam P. prosto na front. T. przez większość czasu istotnie bawiła się świetnie, P. natomiast… Dość powiedzieć, że przez chwilę zastanawiałam się, czy zacznie się do mnie odzywać w ciągu najbliższego miesiąca, czy nieco później.

Pierwszy problem pojawił się już w piątkowe popołudnie: książeczka zdrowia psa zaginęła w tajemniczych okolicznościach, co zmusiło P. do odbycia nadprogramowej wizyty u weterynarza. Szczęśliwie, na horyzoncie pojawiło się rzadkie w naszym życiu udogodnienie w postaci samochodu, więc konieczność zapłacenia 20 zł za zaświadczenie potwierdzające, że T. naprawdę ma aktualne szczepienie przeciw wściekliźnie skończyła się jedynie lekkim fochem.

Prawdziwe przygody zaczęły się dopiero następnego dnia rano.

Upchnąwszy w plecaku prowiant oraz wodę dla siebie i T., moi sportowcy zgodnie wyruszyli na dworzec, by pociągiem dostać się na miejsce startu. Szybko okazało się, że upilnowanie T. i pięciokilogramowego plecaka w transporcie publicznym nie jest łatwe. W ten sposób za pośrednictwem sms-ów i wiadomości na gtalku posypały się na moją głowę pierwsze gromy. Wiadomo, bez pańci wszystko jest trudniejsze, a pies wykazuje znacznie mniejszą chęć współpracy.

Po dotarciu do punktu startowego i załatwieniu wszystkich formalności (numer startowy: 89) moja drużyna ruszyła. Nie minęło 20 minut, kiedy otrzymałam dramatyczną wiadomość: “pies się słania, ona ledwo idzie”. Bardzo zaniepokojona całą sytuacją, zaordynowałam odpoczynek w cieniu, posiłek regeneracyjny i wodę. Odpowiedziała mi cisza w eterze, która trwała niemal godzinę. Jak przystało na nadopiekuńczą matkę wysłałam wtedy chyba miliard sms-ów i wykonałam drugie tyle (oczywiście, nieodebranych) połączeń telefonicznych. W głowie miałam obraz wykonywanej na T. reanimacji i bezradnego P., wypłakującego sobie oczy.

Gdy już prawie podjęłam decyzję o konieczności dzwonienia do organizatorów i błagania ich, aby zrobili wszystko, co w ich mocy (i ponad nią), żeby ratować mojego psa, cisza nagle została przerwana. Mimo że psychicznie byłam przygotowana na naprawdę wiele, wierzcie mi, nie spodziewałam się wiadomości o takiej treści.

“Jestem w lesie i nie ma zasięgu. Nie spodziewaj się, że będę cały czas pisał. T. mi głównie przeszkadza.” Po czym chwilę później: “Zabierzcie ode mnie tego psa. Jezu, jaka ona jest wk…”. No, sami wiecie, jaka.

Jako, że na usta cisnęło mi się soczyste “a nie mówiłam, żeby wcześniej poćwiczyć z psem bieganie na pasie”, postanowiłam przemilczeć sprawę, bo przecież i tak już byłam pod kreską. Zresztą, tym, co się przede wszystkim w tamtej chwili liczyło było to, że najwyraźniej mój team porusza się naprzód, a zatem jest cały i zdrowy.

Gdy, nieco później, P. postanowił ponownie nawiązać kontakt sytuacja prezentowała się jeszcze bardziej dramatycznie. “Mam błoto w butach”. Tego również postanowiłam nie skomentować, bo wiedziałam, że wszystko to, co cisnęło mi się na usta zostanie przez P. zaklasyfikowane co najmniej, jako przemoc psychiczna. W ten sposób we względnej ciszy wytrwałam do momentu pojawienia się komunikatu: “Ostatnia prosta”. Wtedy nieśmiało zaczęłam się dopytywać o szczegóły.

Dowiedziałam, że P. ukończył wyścig, a także zaliczył wszystkie punkty kontrolne na 14-kilometrowej trasie (zakładając wybór optymalnej drogi i brak kluczenia/gubienia się) w kategorii open z psem na chodzie i w jednym kawałku. Gdzieś po drodze ton odpowiedzi P. stał się nieco mniej “rozwodowy”, mogłam więc odetchnąć z ulgą. Obiecałam sobie jednak, że nigdy więcej nie popełnię podobnego błędu - kolejne psie atrakcje muszą poczekać, aż powrócę do pełnej sprawności.

Wybacz, piesku. Na następny start będziesz musiał poczekać. Tym razem, kategoria rodzinna.

***
P. udało się zrobić podczas marszu sporo zdjęć. Gdyby umieścić je wszystkie w tej notce zapewne ładowałaby się latami, dlatego pełną fotorelację można zobaczyć na seterowym Facebooku. Zapraszam. Zdjęcia, niestety, były robione telefonem, bo nie miałam sumienia zmuszać P. do targania ze sobą aparatu.

piątek, 23 maja 2014

Dolina Będkowska

Dolina Będkowska to jedna z siedmiu dolin, które składają na Park Krajobrazowy Dolinki Krakowskie. Do tego pięknego, malowniczego miejsca trafiliśmy właściwie przez przypadek: w ramach długiego spaceru planowaliśmy wycieczkę do Doliny Kobylańskiej, jednak pobłądziliśmy wśród okolicznych wśi i zamiast do Kobylan dotarliśmy ostatecznie do Będkowic, a potem Łączek Kobylańskich. Żeby nie męczyć T. długą, jak na jej dotychczasowe doświadczenia, jazdą samochodem zdecydowaliśmy nie szukać dłużej dojazdu do Doliny Kobylańskiej, ale po prostu nieco zmienić plany.

Do doliny weszliśmy od strony Będkowic, mijając m.in. piękną, krytą gontem willę i stawy rybne. Ruszyliśmy przed siebie ulicą Jurajską: asfaltową drogą wijącą się wzdłuż wąwozu, którym płynie niewielki strumień, chcąc dotrzeć do wejścia do rezerwatu przyrody. Warto zaznaczyć, że ostatnie prywatne posesje znajdują się właściwie tuż przy wejściu do rezerwatu, więc mogą tamtędy jeździć samochody okolicznych mieszkańców i spuszczenie psa ze smyczy niekoniecznie jest dobrym pomysłem. Z kolei w samej Dolinie Będkowskiej obowiązuje - jak informują tabliczki na początku szlaku - nakaz prowadzenia psów na smyczy i w kagańcu, którego, jak się okazuje, chyba nikt nie przestrzega. Ze wstydem przyznaję, że w tym względzie zdecydowałam się wziąć przykład z tubylców.
Można pobiegać - sama radość!

Na przechadzkę wybraliśmy niebieski szlak, prowadzący przez całą długość doliny, nie nastawialiśmy jednak na pokonanie całej trasy, ale po prostu kręciliśmy się po należących do wspomnianego szlaku jarach i wąwozach. T. zachowywała się pięknie. Spodziewałam się, że przez pierwszych kilkanaście minut spaceru będzie zbyt podekscytowana, aby przejmować się tak banalnymi rzeczami, jak komendy słowne i przychodzenie na wezwanie i tak też było. Mimo to, mój pies zdołał bardzo pozytywnie mnie zaskoczyć. Kiedy ja spokojnie maszerowałam, T. wybiegała daleko do przodu, jednak z własnej inicjatywy co chwilę zawracała, żeby sprawdzić, gdzie jestem. Co więcej, raczej trzymała się szlaku, zamiast wbiegać do lasu. Zupełnie już zaskoczyła mnie, czekając na mnie przy rozwidleniu dróg, żeby sprawdzić, którą ścieżkę wybiorę i pognać nią dalej. Oczywiście, czekała nie grzecznie siedząc, ale biegając od jednej odnogi do drugiej. Jeżeli ktoś z Was pomyślał w tym momencie, że mam idealnego psa, pragnę zapewnić, iż wcale tak nie jest. Jasne, T. ma momenty olśnienia, ale najczęściej jest po prostu standardowo szalonym, młodym seterem. Na przykład kiedy dotarliśmy do polnej drogi oddzielającej uprawy od lasu najpierw wpadła wprost w młode zboże, a potem wykąpała się w błotnistych koleinach.
Maszerujemy. T. na przedzie, ja dzielnie próbuję dotrzymać jej kroku.
Przywołanie sprawdzone w warunkach bojowych.
Krótka chwila bezruchu.
T. na polach uprawnych.

Biorąc pod uwagę przepisy Dolina Będkowska to nienajlepsze miejsce na spacer ze swobodnym bieganiem, świetnie jednak nada się na intensywny dogtrekking: dzięki ukształtowaniu terenu pies będzie miał szansę popisać się swoją siłą i pomóc przewodnikowi w marszu pod górę. O ile bowiem przed sezonem można trochę “oszukać system”, o tyle w ciepłe, letnie dni po dolinie kręci się sporo ludzi, w tym rodzin z dziećmi i rowerzystów, więc spuszczanie psa może być rzeczywiście niewskazane.
Po powrocie na miejsce postojowe czekamy na naszą limuzynę.

***

Park Krajobrazowy Dolinki Krakowskie jest położony poza granicami miasta (od centrum Krakowa Dolinę Będkowską dzieli około 30 kilometrów), więc to opcja spacerowa przede wszystkim dla osób zmotoryzowanych. Nie ma problemów z parkowaniem - w okolicy znajduje się sporo miejsc postojowych na prywatnych posesjach, które właściciele udostępniają turystom za drobną opłatą (my płaciliśmy 7 zł, bez ograniczeń czasowych).
W okolice Będkowic można dostać się również autobusami 210 i 278. Niestety, są to linie jeżdżące raczej rzadko, a przystanki nie są zlokalizowane w bezpośredniej bliskości wejścia do doliny, więc trzeba nastawić się na dodatkowy spacer.


View Larger Map
photo credit: mój brat, M. S.

piątek, 16 maja 2014

Czipowanie krok po kroku

Obok tatuaży i adresówek, czipowanie to jedna z metod, które mogą uchronić psa przed doświadczeniem bezdomności. Osobiście uważam ten właśnie sposób za najbardziej skuteczny: tatuaż odsyła bowiem do hodowli, przez co może wydłużyć ewentualną drogę powrotną do domu aktualnego właściciela czworonoga, a adresówkę zgubić jest jeszcze łatwiej, niż psa, o czym niejednokrotnie miałam okazję się przekonać. Chciałam, żeby T. zawsze miała coś, czego nie będzie w stanie pozbyć się podczas spacerowych szaleństw i co znalazcę zguby, gdyby taka przykra sytuacja miała miejsce, odsyłałoby bezpośrednio do nas. Zdecydowaliśmy więc, że najwyższy czas zaczipować psa.

W Warszawie odbywa się właśnie akcja darmowego czipowania psów i kotów, która będzie trwać do 15 grudnia 2014 roku (wątpliwe) lub wyczerpania środków finansowych (bardziej prawdopodobne). Akcja dotyczy wszystkich zwierząt, które ukończyły 4 miesiąc życia, a których właściciele mieszkają w stolicy. Żeby zachęcić do czipowania pupili osoby niezdecydowane oraz ułatwić życie zdecydowanym, ale zabieganym właścicielom czworonogów na podstawie własnych, niedawnych doświadczeń przygotowałam krótki przewodnik. Zachęcam do skorzystania z niego, a przede wszystkim - wizyty w gabinecie weterynaryjnym i wszczepienia czipa.

***
1. Wybierz lecznicę weterynaryjną, znajdującą się w dogodnej dla Ciebie lokalizacji. Wykaz gabinetów i lecznic, w których można za darmo zaczipować psa lub kota znajduje się tutaj.

2. Udaj się w wybrane miejsce razem ze swoim psem. Nie musisz specjalnie umawiać się na wizytę. Jeżeli jednak zdecydujesz się na czipowanie dopiero za kilka miesięcy, zadzwoń do wybranej lecznicy, aby upewnić się, że akcja wciąż jeszcze trwa - w 2013 roku fundusze skończyły się grubo przed 15 grudnia!

3. Wejdź do gabinetu i poinformuj weterynarza o chęci zaczipowania psa. Zostaniesz poproszony o okazanie dowodu tożsamości oraz rodowodu psa lub jego książeczki zdrowia, aby potwierdzić, że jesteś jego właścicielem. Pies musi mieć również aktualne szczepienie przeciwko wściekliźnie.

4. Zastrzyk! Możesz trzymać pupila za łapkę, żeby dodać mu otuchy - to naprawdę duża igła.

5. W trzech egzemplarzach (po jednym dla Ciebie, urzędu miasta i lecznicy) wypełniasz druk, zawierający podstawowe informacje na temat Ciebie i Twojego psa.

6. Weterynarz, pełniący funkcję urzędnika, sprawdza, czy wszystko się zgadza, a następnie na każdym egzemplarzu przykleja nalepkę z numerem czipa.

7. To już wszystko, pora wrócić do domu. Teraz Twój pies jest bezpieczniejszy, niż wcześniej. Dane Twoje i Twojego pupila znajdą się w bazie Safe Animal - na ich wprowadzenie czeka się od dwóch tygodni do miesiąca.
Druk, który należy wypełnić.

sobota, 10 maja 2014

Wszystkiego najlepszego, piesku!

Dzisiaj T. skończyła rok. Fakt ów obchodzi ją mniej więcej tyle, co polityków problemy szarego obywatela, była więc nieco zniesmaczona, kiedy okazało się, że jej ludzie przypisują mu duże znaczenie. Odkąd bowiem w domu pojawiła się jako urocza, płowa kulka, która zdążyła się już wyrosnąć na nie mniej uroczą, mahoniową chudą tyczkę 10 maja przestał być dla nas kolejnym zwykłym dniem, a stał się okazją do małej, rodzinnej celebracji. Spróbowaliśmy wciągnąć w nią T. i sprawić, żeby tego dnia poczuła się wyjątkowo dopieszczona. Jak możecie zobaczyć - z marnym skutkiem.

Urodzinowe fotostory T.

Już jestem, przyszłam. Czego chcesz, człowieku?
Niespodzianka powiadasz? Fajna? Pokaż!
Tylko mięso? Po co wbiłeś w nie taki dziwny kolorowy patyczek? Zresztą - nieważne. Nie będę teraz jeść. Chcę wrócić do biegania!
O, jakie mam ładne łapy. I jaki ciekawy ten chodnik...
Ostatecznie mogę tego spróbować, skoro już podtykasz mi talerz pod nos. Może schowałeś pod tym mięsem coś fajnego. Patyk jakiś, czy coś...
Nie. Tylko niepotrzebnie pobrudziłam sobie nos. Widzisz, jak starannie muszę się przez Ciebie oblizywać? Nędza, człowieku, nędza.
Zrób wreszcie coś porządnego: grzecznie sprzątnij to mięso ze ścieżki i spuść mnie ze smyczy. Mam ochotę na bieganie!
Nowy pluszak? Nie, to też mnie nie interesuje. Chcę wrócić do biegania. Już, już. Zabieraj tę smycz! Ależ ci ludzie są niekumaci. Zupełnie nie wiedzą, co naprawdę się w życiu liczy.
Tak, tak. Wszystkie nasze starania zostały całkowicie wzgardzone - ale i tak ją kochamy. Szczególnie, że po powrocie do domu, ku naszej nieskrywanej radości, mięsny tort spotkał się z łaskawym zainteresowaniem solenizantki. Kawałki kurczaka zostały zjedzone, a wołowina rozwleczona po mieszkaniu. Ot, cała nasza nagroda.

piątek, 9 maja 2014

Całoroczny ośrodek szkoleniowo-wypoczynkowy "Wiatraki"

Długi weekend majowy spędziliśmy na Mazurach, gdzie wypoczywaliśmy nie tylko w towarzystwie T., lecz również znajomych z małym, bo zbliżonym wiekiem do naszego psa, dzieckiem. Skład naszej paczki sprawił, że mieliśmy bardzo zróżnicowane oczekiwania względem miejsca pobytu. Ja chciałam wynająć przyjazny psom domek położony w bezpośredniej bliskości któregoś z mazurskich jezior. Z kolei towarzyszącej nam rodzinie zależało na cieple, komforcie, placu zabaw i mnóstwie innych rzeczy, które są ważne, kiedy trzeba zajmować się małym, jeszcze całkowicie niesamodzielnym, człowiekiem. Zdołaliśmy jednak znaleźć ośrodek wypoczynkowy, który wydawał się spełniać wszystkie nasze oczekiwania.

Dla ludzi

Całoroczny ośrodek szkoleniowo-wypoczynkowy “Wiatraki” jest położony w Marózku koło Olsztynka, po wschodniej stronie jeziora Maróz, w naprawdę pięknej, spokojnej okolicy. Spokój ów, poza miłą bliskością natury, oznacza także nieoczywisty dojazd i prawie zupełny brak zasięgu sieci telefonii komórkowej. Jeżeli planujemy na miejsce dotrzeć samochodem warto wziąć to pod uwagę, aby podróż nie zakończyła się kluczeniem po wiejskich drogach. Osoby niezmotoryzowane nie muszą się przejmować tego rodzaju niedogodnościami: wystarczy, że dostaną się pociągiem do Olsztynka, a stamtąd za dodatkową opłatą (ok. 50 zł) zostaną zabrane prosto do "Wiatraków" przez kierowcę z ośrodka.
Kiedy w środku nocy dotarliśmy do "Wiatraków" oświetlone lampionami drzewo wyglądało zachwycająco. Byliśmy jednak zbyt zmęczeni, aby myśleć o robieniu zdjęć.

Sam ośrodek prezentuje się bardzo ładnie i zupełnie nie przypomina pamiętających czasy Gierka domków letniskowych, w jakich niektórzy czytelnicy zapewne mieli okazję pomieszkiwać, na przykład, podczas obozów żeglarskich. Do dyspozycji gości, w zależności od ich potrzeb i wymagań, są pokoje w budynku głównym oraz znajdujące się na otaczającym gmach ogrodzonym terenie domki. Nie jestem w stanie nic powiedzieć o standardzie tych ostatnich, jednak muszę przyznać, że pokoje są naprawdę przyjemne: czyste, jasne i wyposażone we wszystkie niezbędne sprzęty. Każdy składa się z części mieszkalnej i łazienki, a jeżeli jesteśmy gotowi dopłacić możemy mieć do dyspozycji duży taras lub/i przestronny przedpokój. Pokoje nie mają kuchni, więc opcja samodzielnego przygotowywania posiłków nie wchodzi w grę, zjeść można natomiast w stołówce: śniadania, podawane w formie stołu szwedzkiego, są całkiem smaczne i mogę je polecić, mimo że obsługa nie zawsze nadąża za wilczym apetytem gości. Dostępne są również wszystkie pozostałe posiłki, my jednak obiady i kolacje jadaliśmy “na mieście”.

Oczywiście, na Mazury nie jedzie się po to, aby bezczynnie siedzieć w pokoju hotelowym, więc zdecydowanie ważniejsze od miękkości łóżek i bieli ręczników są oferowane w "Wiatrakach" zewnętrzne atrakcje - a tych jest niemało. Na terenie ośrodka znajdują się boisko do siatkówki plażowej, kort tenisowy, stół do ping-ponga, wypożyczalnia rowerów i rozmaitego sprzętu wodnego, plac zabaw dla dzieci i chatka-świetlica, a także miejsce na ognisko oraz grilla. Blisko jest również do jeziora Maróz: aby dostać się do wiatrakowej plaży z łagodnym zejściem do wody, obok której znajduje się molo, w sam raz dla wędkarzy, wystarczy krótki spacer po lesie. W przypadku niepogody - co pewnie nieszczególnie zainteresuje osoby planujące aktywny wypoczynek z psem - można skorzystać ze SPA.
Miejsce na ognisko. W budynku z tyłu znajduje się stół ping-pongowy.
Chatka-świetlica dla dzieci.

Dla psów

"Wiatraki" to, oczywiście, miejsce przyjazne psom - do tego stopnia, że nie pobiera się za nie żadnych dodatkowych opłat. Tym jednak, co odróżnia "Wiatraki" od innych przyjmujących czworonogi hoteli i pensjonatów, a co wyjątkowo mi się podoba jest jasne określenie tego, co psu wolno robić, a czego nie. Na stronie internetowej ośrodka znajdziemy zakładkę, w której wypunktowane są prawa i obowiązki właściciela, dzięki czemu nikt nie ma wątpliwości co do tego, jak powinno wyglądać funkcjonowanie pupila na jego terenie. Wymagane jest sprzątnie po psach, przy czym woreczki na odchody można pobrać w recepcji oraz prowadzenie psów na smyczy. Czworonogów nie wolno przyprowadzać na stołówkę, ani na przeznaczoną dla dzieci plażę. Co ciekawe, osoby, które karmią swoje psy resztkami ze stołu mogą umówić się z obsługą, aby zostawiała ostatki dla ich pupila.

Rzecz jasna, w praktyce z przestrzeganiem wszelkiego rodzaju zasad różnie bywa. W tym wypadku wszystko zależy od innych wczasowiczów - jest dobrze, dopóki nikt nie skarży się na obecność psa. Staraliśmy się postępować zgodnie z przedstawionymi na stronie przepisami, jednak kiedy nikogo nie było na placu zabaw zdarzało nam się spuszczać T. ze smyczy jeszcze przed opuszczeniem terenu ośrodka. Pozwalaliśmy jej również korzystać z głównego kąpieliska nad jeziorem, teoretycznie przeznaczonego przede wszystkim dla dzieci - w tej kwestii sprzyjała nam pogoda; było po prostu zbyt zimno, aby ktokolwiek poza T. i parą kaczek miał ochotę na moczenie się w wodzie.

Znajdą się pewnie osoby, które uznają, że Wiatraki podchodzą do kwestii psów zbyt restrykcyjnie, a jednak uważam, że klarowane określenie warunków, na jakich w ośrodku przebywają czworonożni goście ma same zalety. Dzięki temu zarówno właściciel psa, jak i cywilny wczasowicz wiedzą, czego mogą się spodziewać, a to pozwala na uniknięcie wielu potencjalnie spornych sytuacji. Swobodne spacery bez smyczy można odbywać poza terenem ośrodka: w lesie lub wzdłuż brzegów jeziora Maróz. T. była zachwycona i wybiegana jak nigdy dotąd, a kiedy musiała sama dłużej zostać w pokoju grzecznie odsypiała spacerowe harce.


Wady i zalety

+ ładnie, czysto, nowocześnie;
+ brak dodatkowych opłat za psa;
+ zasady wypoczynku z psem zamieszczone na stronie internetowej;

- wysokie ceny;
- źle oznakowany dojazd.

piątek, 2 maja 2014

Przylasek Rusiecki

Przylasek Rusiecki to rozległy zielony teren położony wprawdzie jeszcze w granicach administracyjnych Krakowa, w Nowej Hucie, jednak na tyle daleko od centrum miasta, by można było poczuć się tam, jak na wsi. Pewnie nie trafiłabym w te okolice, gdyby nie fakt, że mój brat jest zapalonym wędkarzem - w Przylasku znajduje się bowiem kilkanaście zbiorników wodnych, będących terenami wędkarskimi, wokół których rozciągają się rozległe pola.

Przylasek Rusiecki to doskonałe miejsce spacerowe, nie tylko dla setera, ale każdego psa, który lubi wodę i szalone gonitwy w trawie. Do Krakowa został przyłączony nie tak dawno, bo w 1973 roku, toteż tereny otaczające stawy są po prostu dzikie - to pola i skupiska drzew, wśród których brak wytyczonych ścieżek, a najbliższa ruchliwa ulica znajduje się w sporym oddaleniu. Dzięki temu psa można spuścić ze smyczy, by cieszył się swobodą na łonie dzikiej przyrody. To ostatnie szczególnie wymaga podkreślenia - w Przylasku nie trudno o spotkanie z sarną, czy inną dziką zwierzyną, której próżno szukać w mieście. Stąd psy o silnym łowieckim instynkcie mogą sprawiać kłopoty i jeżeli mamy problemy z przywołaniem, warto zaopatrzyć się w linę treningową. Czworonogi, które dobrze reagują na komendy słowne lub gwizdek będą się czuły jak w raju, trzeba jednak pamiętać o wędkarzach. Jak wspominałam, Przylasek Rusiecki to przede wszystkim tereny wędkarskie, więc w licznych kotlinkach na brzegach każdego ze stawów można spotkać wielu entuzjastów łowienia ryb. Przypuszczam, że psiak wpadający z rozłożone na brzegu wędki i żyłki to nic przyjemnego, toteż trzeba zwracać uwagę na to, co robi nasz pupil, aby w porę go odwołać.
Widok na akwen nr 1.

Spacer w Przylasku to przede wszystkim świetna okazja do zwodowania psa. Nad Akwenem nr 1 znajduje się niewielka piaszczysta plaża z łagodnym zejściem do wody, gdzie można powoli, w przyjazny sposób pokazać mu, że pływanie to fajna sprawa. Z kolei bardziej obyte z wodą czworonogi same znajdą wiele miejsc, w których mogą do niej wskoczyć. Pewnie niektórym z nich trudno będzie się oprzeć perspektywie kąpieli, szczególnie w ciepły dzień, dlatego warto przygotować się psychicznie i fizycznie na konieczność powrotu do miasta z mokrym psem. Sama trafiłam do Przylasku w niezbyt zachęcającą pogodę - padał deszcz i nie było zbyt ciepło. Mimo to T., która do tej pory w ogóle nie była zainteresowana pływaniem nagle stwierdziła, że nadeszła pora kąpieli i z własnej inicjatywy chlupnęła do jeziora. Niestety, wybrała sobie niezbyt dobre miejsce dla początkujących pływaków: pień powalonego drzewa, który stanowił wprawdzie wygodny pomost, jednak wprost z niego trafiało się od razu na głęboką wodę. Owszem, zaczęła pływać, ale brak gruntu pod łapami mocno ją zaniepokoił, stąd później większość spaceru upłynęła nam pod hasłem “chcę do wody, ale trochę się boję”. T. krążyła wokół brzegów kolejnych akwenów, moczyła łapy i brzuch, a nawet aportowała rzucane do wody patyki, pod warunkiem, że nie znajdowały się zbyt daleko od brzegu, ale raczej trzymała się płycizn. Po spacerze T., rzecz jasna, ociekała wodą, na szczęście jednak w samochodzie czekały na nas dwa psie koce.

Muszę podkreślić, że wspomniana plaża to kąpielisko Przylasek Rusiecki. Świetnie sprawdzi się, jako miejsce spacerowe w chłodniejsze, słotne dni, jednak latem najpewniej będzie okupowana przez rodziny z dziećmi, dlatego kiedy jest ciepło lepiej ominąć ją szerokim łukiem, żeby uniknąć ewentualnych słownych przepychanek. Na szczęście, poza akwenem nr 1 są jeszcze inne jeziora.
Dumna T. po wydobyciu drewninanego klocka z otchłani jeziora.

Właścicieli psiaków, które nie przepadają za wodą na pewno ucieszy fakt, że Przylasek to nie tylko stawy i otaczające je szuwary. Akweny od Wisły oddziela wał przeciwpożarowy i rozległe pole. To mnóstwo miejsca na bieganie, gonitwy i trening. Wszędzie natomiast jest wilgotno i błotniście, dlatego kalosze są obuwiem obowiązkowym dla każdego psiego przewodnika, który chce cieszyć się spacerem, zamiast myśleć o jeziorach w swoich… butach.
T. buszująca w trawie. W końcu spacer, podczas którego ilość miejsca do biegania odpowiada ilości energii i entuzjazmu psa.
Widok z wału przeciwpożarowego.

Jedyną wadą Przylasku Rusieckiego są śmieci. Niestety, w trawie poniewiera się sporo butelek, puszek, papierów i innych rozmaitych odpadków, które zostawiają za sobą odwiedzający to miejsce ludzie. Przy łowiskach można natknąć się na prowizoryczne kosze na śmieci, w postaci worków przyczepionych do wbitych w ziemię drewninanych tyczek, a Polski Związek Wędkarski, który dzierżawi te tereny, organizuje czasem akcje sprzątania okolicy akwenów, jednak jest to mało, aby utrzymać tam czystość. Mimo to okolice zbiorników wodnych wciąż pozostają mniej zaśmiecone, niż niejeden miejski park po "udanym" weekendzie, nie jest więc tak źle, jak mogłoby się wydawać.

Bez wahania mogę powiedzieć, że wycieczka do Przylasku Rusieckiego okazała się dla T. jak dotychczas najlepszym spacerem w życiu. Nigdy dotąd nie widziałam mojego psa biegającego po łąkach z takim entuzjazmem i radością. Tylu nowych zapachów i niesamowitych wrażeń nie przyniosły T. wszystkie spacery z zeszłego miesiąca razem wzięte. Widać było, że po prostu nie może się zdecydować, gdzie włożyć nos. Jestem przy tym z T. bardzo dumna, bo mimo mnogości interesujących rzeczy wokoło ładnie przychodziła na wezwanie, a nawet udało się nam trochę poćwiczyć chodzenie przy nodze. Rzecz jasna, po takim spacerze T. padła jeszcze w samochodzie, a po tym, jak pozwoliła zaprowadzić się do domu ponownie zajęła się spaniem. Można było zapomnieć, że w mieszkaniu w ogóle przebywa jakiś pies, taka zrobiła się grzeczna!

***

Spacer w Przylasku Rusieckim to, niestety, opcja przede wszystkim dla osób zmotoryzowanych, bo akweny od centrum miasta dzieli około 20 kilometrów. Warto wybrać się tam na cały dzień (szczególnie, jeżeli mamy w rodzinie wędkarzy!), a że Przylasek położony jest daleko od cywilizacji trzeba zabrać ze sobą nieco więcej sprzętu, niż smycz i smakołyki, więc samochód jest tym bardziej przydatny. Teoretycznie można tam dotrzeć autobusem 146, jednak to jeden z rodzaju tych jeżdżących raz na godzinę, więc decydując się na wyprawę komunikacją miejską trzeba przykroić swoje plany do rozkładów jazdy.


View Larger Map
photo credit: mój brat, M.S.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...