piątek, 25 kwietnia 2014

Park Lotników Polskich

Ci z Was, którzy obserwują Trend z seterem na Facebooku doskonale wiedzą, że na Wielkanoc razem z T. pojechałam do Krakowa (oczywiście, pociągiem). Jako, że mój brat ofiarował się zawozić nas samochodem na długie spacery postanowiłam skorzystać z jego uprzejmości i poświęcić tych kilka dni na zwiedzanie miasta z psiej perspektywy. Poznawanie krakowskich terenów spacerowych rozpoczęłyśmy od Parku Lotników Polskich, który dobrze wspominałam z naszej bożonarodzeniowej wizyty.

***

Park Lotników Polskich, szerzej znany pod nazwą Park AWF-u, znajduje się na Czyżynach, pomiędzy alejami Pokoju i Jana Pawła II. Cały teren liczy niemal 60 hekatrów i jest jednym z największych parków w Krakowie, słusznie obleganym przez psiarzy (i nie tylko).
Nie byłam pewna, jak T. zachowa się w nowym miejscu, więc początkowo spacerowała na 20-metrowej linie.

Park należy do tych terenów zielonych, które nie są szczególnie uporządkowane i zaprojektowane od linijki, co ma zarówno swoje zalety, jak i wady. Na początek przyjrzyjmy się tym pierwszym. Przede wszystkim z perspektywy psiarza, który chce, aby jego pupil mógł swobodnie biegać bez smyczy park z możliwie najmniejszą liczbą atrakcji to świetny wybór - można się bowiem spodziewać, że nawet w piękny, ciepły, wiosenny dzień po drodze nie spotka się zbyt wielu ludzi, których pies mógłby zaczepiać. Ta zależność dobrze sprawdza się w przypadku parku AWF-u, w którym “cywile” raczej muszą sami organizować sobie rozrywki. Znajduje się tam bowiem chyba tylko jeden niezbyt rozbudowany plac zabaw, który można łatwo ominąć podczas spaceru, z kolei Ogród Doświadczeń, położony bliżej Alei Pokoju jest ogrodzony, podobnie, jak powstająca właśnie Kraków Arena. Dzięki temu można mieć pewność, że wybierając ścieżki w pewnym oddaleniu od huśtawek i piaskownicy nie narazimy się na pretensje ze strony mam z dziećmi, a psiak będzie miał możliwość radosnego hasania między drzewami. Alejki i chodniki parkowe nie należą do najlepiej utrzymanych, przez co park nie jest zbyt atrakcyjny dla rolkarzy, za to korzysta z niego wielu biegaczy i rowerzystów. Stąd właściciele psów z tendencjami do gonienia wyżej wymienionych sportowców muszą uważać. Na szczęście, skwery pomiędzy chodnikami są na tyle duże, iż mało uważny psiak może nawet nie zauważyć, że gdzieś z boku pojawia się coś, co dałoby się pogonić. Zwłaszcza, że można liczyć na znacznie ciekawsze towarzystwo sympatycznych czworonogów i ich właścicieli.
T. może nie wyszła tu najlepiej (pozowanie nie jest jej mocną stroną), jednak w tle widać powstającą Kraków Arenę.

Wadą parku, widoczną przede wszystkim zimą, jest jego znikome oświetlenie. Latarni jest niewiele, a w niektórych częściach parku nie ma ich wcale, stąd wieczorem jest tam prawie zupełnie ciemno. Późny, wieczorny spacer może być nieco niepokojącym doświadczeniem, szczególnie dla samotnej posiadaczki psa w typie “każdego napastnika przywitam z radością i poliżę”. Podobnie rzecz ma się z koszami na śmieci (zwykłymi), które nie są rozmieszczone zbyt gęsto, z kolei koszy przeznaczonych specjalnie na psie kupy w parku nie ma wcale. Przypuszczam, że w tym kontekście nie muszę pisać, iż w parku nie uświadczymy żadnej knajpki, w której wygłodniały psi przewodnik mógłby się posilić. Niemniej, Park Lotników Polskich chociaż nie jest idealny, świetnie sprawdza się, jako miejsce przeznaczone do dzikich psich harców, czy na trening.
W Parku Lotników Polskich można na chwilę zapomnieć, że przebywa się w dużym mieście.

***

Do Parku Lotników Polskich można dostać się zarówno samochodem, jak i komunikacją miejską. Autem najlepiej podjechać od strony Alei Jana Pawła II - pomiędzy hotelem Justyna, a budynkami Akademii Wychowania Fizycznego znajduje się mała uliczka, w której można zostawić samochód. Komunikacją miejską można dostać się do parku zarówno od strony Alei Pokoju (tramwaje 1, 4, 10, 14, 22, 52, przystanek M1, Aleja Pokoju), jak i od Jana Pawła II (autobus 724, przystanek Ugorek; autobus 744, przystanek Wieczysta).

View Larger Map
photo credit: mój brat, M.S.

piątek, 18 kwietnia 2014

Z wizytą u taty

Dotychczas T. wyglądem przypominała raczej rudego dzikuska, niż piękne, ufryzowane damy z wystawowych ringów. Nie przeszkadzało mi to specjalnie, dopóki nie wykąpała się w rzepach podczas jednego ze spacerów. Najpierw rudy dzikusek zmienił się w trędowate straszydło, a potem - w wyniku zabiegów dokonywanych przeze mnie przy użyciu szczotki, nożyczek i rąk - w bliżej nieokreślony twór, który najwyraźniej miał romans z kosiarką o tępych ostrzach. Szybko doszłam do wniosku, że czas rozejrzeć się za groomerem-wiedźminem: takim, co to ubije straszydło, a zleceniodawcy na dodatek dostarczy piękną księżniczkę…

Niestety, namierzenie znajdującego się w miarę blisko salonu, w którym profesjonalnie obsługuje się nie tylko yorki i westy, ale również przedstawicieli dużych ras okazało się dość trudnym zadaniem. Pewnie długo jeszcze prowadziłabym te poszukiwania, gdyby nie rewelacyjny pomysł P., który doszedł do wniosku, że zamiast zadowalać się półśrodkami, powinniśmy udać się do źródła. Ruszyliśmy więc w drogę. Prosto do Arislandu. Bo kto lepiej potrafi zająć się szatą setera irlandzkiego, niż Jadwiga Konkiel?

W domu rodzinnym T. mogła nie tylko przeżyć swoją pierwszą wizytę u psiego fryzjera, dzięki której znowu zaczęła przypominać psa, ale również zobaczyć się z tatą. Z pierwszej wizyty w Arislandzie pamiętałam American Dollara jako niezwykle przyjaznego i spokojnego, ale też potężnego samca. Nigdy nie sądziłam, że moja puszysta, płowa kulka będzie nieml równie duża - a tu proszę. Niespodzianka. Nawet nie zauważyłam, kiedy to się stało.


photo credit: Jadwiga Konkiel, Arisland

niedziela, 13 kwietnia 2014

Spotkanie Piesosfery

W sobotę 12 kwietnia odbyło się w Warszawie pierwsze Spotkanie Piesosfery - wspólny spacer psich blogerów i ich czworonogów ze stolicy i okolic zorganizowany przez autorki blogów Przez świat z labradorem i Psie wędrówki. Trend z seterem to wprawdzie młody blog o niewielkim zasięgu (możecie pomóc mu urosnąć klikając like na seterowym Facebooku!), nie mogłam jednak przepuścić tego rodzaju wydarzenia, będącego świetną okazją do poznania mnóstwa ciekawych ludzi, pozytywnie zakręconych na punkcie psów. Do samochodu zapakowaliśmy aparat, wodę, miskę i smakołyki, wreszcie - siebie i psa, po czym wyruszyliśmy w drogę. Po 11 stawiliśmy się z T. na Wybrzeżu Puckim.

Byliśmy odrobinę spóźnieni, więc kiedy przybyliśmy na miejscu zbiórki już panowało pewne zamieszanie - psów było dużo, ludzi zaś jeszcze więcej. Na szczęście pogoda potraktowała nas wyjątkowo łaskawie, więc całe to rozgadane i rozszczekane towarzystwo jeszcze przez jakieś pół godziny grzało się w słońcu, czekając na spóźnialskich - psiaki mogły swobodnie biegać, bawić się i socjalizować. Super! Szkoda, że nie zostaliśmy tam jeszcze dłużej.

Oczywiście, T., jak przystało na irlandzką księżniczkę, zamiast korzystać z okazji do zawierania nowych znajomości radośnie hasała w pewnym oddaleniu od grupy. Przypuszczam, że od integracji trochę odstraszał ją rozszczekany collie - dziewczę, niestety, nie przepada za tego rodzaju hałasem i woli trzymać się od niego z daleka.
T., jak zawsze samodzielna i niezależna, nawet nie próbuje trzymać się z grupą.


By trochę rozerwać się podczas oczekiwania na spóźnialskich bawimy się patykiem.

Kiedy ustalono, że jesteśmy mniej lub bardziej w komplecie ruszyliśmy wzdłuż Wisły w stronę Parku Praskiego. Spora, rozciągnięta kolumna stanowiła wyzwanie dla próbujących nas wyminąć biegaczy i rowerzystów, zwłaszcza, że zagadani ludzie nie byli najbardziej uważnym gatunkiem przechodniów. Dla mnie marsz był świetną okazją do integracji i rozmów (oczywiście, na psie tematy), dla T. natomiast - do rwania naprzód, wąchania okolicznych krzaków i idących obok czworonogów. W tym miejscu za ciekawą wymianę poglądów dziękuję Kasi, właścicielce hodowli JRT Fermena FCI.
Kolumna psiarzy i ich pupili maszeruje, blokując drogę.
Przykład obywatelskiej postawy, o której pisałam w poprzedniej notce.

Bez problemów udało się nam dotrzeć do Parku Praskiego, a tam ponownie można było spuścić psiaki ze smyczy. Czworonożna ferajna miała około pół godziny swobodnego biegania i zabawy, połączonego z krótkim konkursem posłuszeństwa. Początkowo T. radziła sobie całkiem nieźle, grzecznie trwając w siadzie, ale ostatecznie wygrała możliwość swobodnego biegania, z którą nie są w stanie konkurować żadne smakołyki. Zresztą, z perspektywy młodego, tryskającego energią irlanda to właśnie swobodnego biegania było na Spotkaniu za mało. T. nie zdążyła się specjalnie zmęczyć, toteż gdy (po zabawach, konkursie i zrobieniu pamiątkowego zdjęcia) dotarliśmy już do Łysego Pingwina na część skierowaną bardziej do właścicieli psów, niż samych czworonogów trudno jej było usiedzieć w miejscu.
Stado psów rasy sheltie i collie - wszystkie uratowane ze schroniska.
Cała gromada w komplecie.

Łysy Pingwin, niestety, okazał się zbyt mało pojemny, jak na tak liczną grupę - na Spotkaniu pojawiło się wraz ze swoimi ludźmi podobno ponad 30 psów. Organizatorki chyba nie spodziewały się tak licznej frekwencji, a uczestnikom z pewnym trudem przyszło ściśnięcie się w dwóch małych salach. Stłoczone w takiej liczbie psiaki szybko zaczęły się nudzić i męczyć, toteż nie obyło się z jednej strony bez pełnego irytacji poszczekiwania tych, którzy cenią sobie przestrzeń, z drugiej zaś prób wyrywania się do zabawy. Trudno mi zresztą wskazać przyjazny psom lokal, w którym tak duża grupa mogłaby czuć się komfortowo. Tymczasem wiadomo już, że odbędzie się kolejne Spotkanie - może, biorąc pod uwagę, że robi się coraz cieplej, warto nieco zmienić formułę i pomyśleć o pikniku lub grillu? Psy z pewnością byłyby bardziej zadowolone.

Ze względu na inne zobowiązania (również psie!) oraz wspomniane warunki lokalowe z Pingwina uciekliśmy wcześniej - miałam okazję wysłuchać jedynie wystąpienia dietetyka, pani Karoliny Hołdy. Dodam, że było to niełatwe zadanie, bo T. - zwykle niezbyt zainteresowana kontaktem z innymi psami, kiedy można sobie poleżeć - poznała kumpla. Elvis okazał się doskonałym partnerem do zabawy, a psiakom wcale nie przeszkadzał fakt, że zamiast na zielonej trawce gryzą w wąskiej dziurze pomiędzy stolikami. To się nazywa miłość. Trwała ona jednak dość krótko, bo ok. 13.30 udaliśmy się najpierw na najbliższy trawnik, a potem w dalszą drogę...

Pierwsze Spotkanie Piesosfery było szalenie sympatycznym wydarzeniem - bardzo lubię wszystkie tego rodzaju integracyjne spacery. Z tym, że ten skierowany był bardziej do właścicieli, niż ich psów. Jestem pewna, że podczas prelekcji można było posłuchać o wielu interesujących sprawach, jednak część spacerowa była zbyt krótka, aby T. mogła mi na to pozwolić. Mam jednak nadzieję, że na kolejnym spotkaniu zaplanowane zostanie więcej atrakcji dla psów (lub przynajmniej więcej czasu na swobodne bieganie). Niemniej, bez względu na zmiany organizacyjne lub ich brak, z przyjemnością pojawimy się na kolejnym Spotkaniu i będziemy bawić się jeszcze lepiej, niż tym razem!

piątek, 11 kwietnia 2014

5 denerwujących zachowań psiarzy

Jak pokazuje chociażby blogosfera jest wielu zaangażowanych, odpowiedzialnych psiarzy, którzy bardzo poważnie traktują potrzeby swoich pupili i niemal starają się przychylić im nieba. Mam jednak wrażenie, że w zestawieniu z ogółem ludzi posiadających psy to niewielka grupa - dziś przedstawiam kilka podpatrzonych zachowań większości, które chociaż bywają uznawane za polski standard nie powinny się zdarzać.

1. Karmienie cudzych czworonogów
Pozytywne szkolenie stało się w Polsce bardzo modne. Bez wątpienia taka sytuacja ma multum zalet, jednak, co może wydawać się zaskakujące, posiada również wady. Wielu psich przewodników wychodzi na każdy spacer z zapasem smakołyków, aby przy okazji utrwalać już poznane komendy i uczyć pupila nowych rzeczy - to się chwali. Niestety, w tej grupie jest naprawdę niemało osób, które po zakończonym treningu, kiedy ich piesek swobodnie biega po trawniku, pozbywają się zbędnych smakołyków karmiąc nimi cudze psy. To może wydawać się sympatyczne, ale jest po prostu niebezpieczne. Przede wszystkim, nie wiadomo, czy dany pies nie ma jakichś alergii pokarmowych i czy te konkretne smakołyki mu nie zaszkodzą. Druga sprawa to kwestie szkoleniowe: takie “nadprogramowe” dokarmianie uczy psa zaczepiania obcych ludzi. Pół biedy, gdy psiak siada na przeciwko przechodnia i wymownie na niego patrzy - cała bieda, kiedy skacze i opiera ubłocone łapki na jasnym, wiosennym płaszczu.

2. Nie sprzątanie po swoich psach
Wiem, że edukacja w narodzie postępuje, jednak postęp ów jest nad wyraz powolny i wciąż niewielu właścicieli sprząta po swoich psach. Z tego powodu zazwyczaj, bez względu na pogodę, zakładam na spacery kalosze - po prostu łatwiej z nich z nich zmyć ewentualne niespodzianki. Zdaję sobie sprawę z tego, że sprzątanie psich odchodów nie jest najprzyjemniejszą z możliwych czynności, a odpowiednich koszy na śmieci często trzeba się nieźle naszukać, mimo to uważam, że warto w ten sposób dbać o przestrzeń publiczną. w końcu nie jest ona ziemią niczyją, ale należy do wszystkich.

3. Zostawianie psa przed sklepem
Chyba każdy z nas nie jeden raz miał okazję obserwować przywiązane do barierek i ogrodzeń psiaki, czekające na swoich właścicieli aż skończą robić zakupy. Odnoszę wrażenie, że wiele osób traktuje spacer nie jako czynność podstawową, ale dodatkową, która odbywa się przy okazji - nie tylko wyjścia do sklepu, ale do dowolnego punktu usługowego, jak bank czy poczta. Bardzo mi się takie zachowanie nie podoba, z dwóch powodów. Pierwszy jest chyba bardziej oczywisty, a dotyczy w największej mierze właścicieli psów rasowych - pozostawienie czworonoga bez opieki to proszenie się o kradzież. Drugi obejmuje wszystkie psiaki. Sytuacja, w której pies jest pozostawiony sam sobie, przywiązany do czegoś, a zatem pozbawiony drogi ucieczki może być bardzo stresująca. Do tego dochodzą obcy ludzie, którzy mogą psa zaczepiać (z dobrymi lub złymi intencjami) - jeżeli nagle pies uzna, że należy się bronić, nieszczęście gotowe. Mam nadzieję, że o tym, jak bardzo niebezpieczne jest zostawianie psa w nagrzanym samochodzie (w końcu robi się coraz cieplej!) w ogóle nie muszę pisać.

4. Brak zrozumienia dla nie-psiarzy
Wiem, że nie-psiarze często nie wykazują się zrozumieniem dla psiarzy i ich pupili przez to ci ostatni niekoniecznie mają ochotę szanować potrzeby tych pierwszych - pewnie obie grupy są skazane na życie w wiecznym konflikcie. Mimo to myślę, że jest jedna rzecz, o której wszyscy powinniśmy pamiętać: są ludzie, którzy boją się psów. Mają złe doświadczenia, w przeszłości byli zaatakowani i pogryzieni przez agresywnego psa. Trzeba to uszanować i starać się zachować kontrolę nad swoim czworonogiem, nawet kiedy radośnie wącha trawkę. Tłumaczenie w stylu “on chciał się tylko przywitać” nie jest dobrą wymówką.

5. Niezajmowanie się psem podczas spaceru
Bywają właściciele, którzy są przekonani, że ich jedynym zadaniem dotyczącym spaceru jest umożliwienie go - założenie psu obroży, przypięcie mu smyczy oraz wyprowadzenie go z mieszkania na trawnik. Gdy to się stanie swój udział w spacerze uznają za skończony, a kolejnych kilkanaście czy kilkadziesiąt minut spędzają z nosem w książce lub przyklejeni do ekranu telefonu komórkowego. Tak być nie powinno - tak samo, jak swobodne bieganie i wąchanie trawki ważny podczas spaceru ważny jest kontakt z właścicielem, wspólna zabawa, czy trening.
photo credit: hugovk via photopin cc

piątek, 4 kwietnia 2014

Wzorowy psi przedszkolak, cz. 3

Przyszedł czas na najważniejszą, a zarazem ostatnią część mikro-cyklu wspominkowego o psim przedszkolu: poruszyłam już kwestię wyboru szkoły oraz opisałam wygląd zajęć trzeba więc wreszcie ujawnić to, co wyniosłyśmy ze szkolenia - zarówno T., jak i ja.

Na początku muszę zaznaczyć, że idąc na pierwsze zajęcia wcale nie byłyśmy zielone, jak wiosenny szczypiorek. Kiedy tylko T. zaczęła mi dawać swoim zachowaniem do zrozumienia, że zdążyła się już do nas przyzwyczaić i poczuć swobodnie w nowym miejscu samodzielnie rozpoczęłam szkolenie. Uczyłam T. zgodnie ze swoją najlepszą - choć, przyznaję nigdy wcześniej nie sprawdzoną w praktyce - wiedzą, podstawowych zachowań i komend. Udało mi się nie tylko utrzymać szczeniaka w zdrowiu zarówno na ciele, jak i umyśle, ale także czegoś nauczyć. Jeszcze przed rozpoczęciem naszej przygody z przedszkolem, w wieku zaledwie czterech miesięcy, T. była - jak to się modnie mówi - całkiem nieźle ogarniętym psem. W miarę dobrze reagowała na swoje imię oraz przychodziła na zawołanie, dodatkowo pięknie siadała, zarówno w sytuacjach domowych, jak i stresowych (zastrzyki u weterynarza, kąpiel, podróż windą).

Z powyższego opisu wyłania się z jednej strony obraz psa, który dość szybko się uczy, z drugiej natomiast obraz właściciela, który mniej więcej wie co robi i nieźle radzi sobie z edukacją pupila. Trudno w takiej sytuacji powstrzymać się od kilku pytań. Czy lekcje z trenerem rzeczywiście były nam potrzebne? Czy warto było wydawać pieniądze na szkolenie, skoro najwyraźniej zupełnie dobrze mogłam poradzić sobie sama? Odpowiedź brzmi: zdecydowanie tak.

Naturalnie w tym punkcie nasuwa się pytanie “dlaczego?”. Otóż, korzyści, jakie wyniosłam z psiego przedszkola, są znacznie szersze, niż lista komend, które w czasie kursu opanowała T. Dzielę je na trzy kategorie: społeczną, edukacyjną i psio-praktyczną.

Niestety (lub stety) nikt z nas nie funkcjonuje w próżni: poruszamy się wśród innych ludzi, z których jedni miłościwie ignorują naszego czworonoga, inni zaś próbują go przywoływać, a kolejni - udzielać “dobrych” rad. Pół biedy, jeżeli to zupełnie obce osoby, które przypadkowo spotyka się na spacerze, by potem jak najszybciej o tym zapomnieć. Sytuacja staje się trudna dopiero wtedy, kiedy problematycznym “wujkiem dobrą radą”, który “miał psy przez całe życie i wie lepiej” jest ktoś z rodziny, od kogo nie można się po prostu odciąć, a kto wszystkie swoje "dobre rady" próbuje za wszelką cenę wprowadzić w życie. Taka osoba swoim zachowaniem może skutecznie nauczyć psa złych zachowań i zniweczyć pracę, jaką właściciel włożył w szkolenie czworonoga. Ja, niestety, jestem w takiej sytuacji, jednak szkolenie dało mi do ręki poważny argument w walce o dobro i bezpieczeństwo mojego psa: “bo nasza instruktorka powiedziała, że absolutnie trzeba robić tak”. Nie mówię, że teraz jest idealnie, ale na pewno, kiedy zasłaniam się opinią profesjonalisty to, co mówię na temat wychowania T. jest traktowane poważniej.

Druga sprawa to sposób, w jaki należy traktować obce osoby, zaczepiające psa. Należę raczej do aspołecznych typów i przed rozpoczęciem szkolenia starałam się unikać konfrontacji, toteż pozwalałam bezkarnie cmokać do T. i ją głaskać. Na szczęście, Kasia - która do szkolenia psów podchodzi bardzo trzeźwo, hołdując zasadzie, że najważniejsze jest bezpieczeństwo człowieka i psa - uświadomiła mi, że nie tylko mogę, ale powinnam interweniować i powiedzieć “nie”.

Chodzenie z T. do przedszkola nie pozostało bez wpływu również na najbardziej podstawową grupę społeczną, jaką jest rodzina. P., który nie jest demonem regularnej pracy, był zdecydowanie bardziej zmotywowany do samodzielnych ćwiczeń z psem, mając w perspektywie cotygodniowe zajęcia, na których rzecz jasna pojawiały się zdania domowe.
Na spacerze najfajniejsze jest bieganie.
Wspominałam już, że moja wiedza o psim wychowaniu nie była wcześniej sprawdzana w praktyce. To, połączone ze świadomością, iż T. wyrośnie na dużego psa - który, jeżeli nie będzie odpowiednio ułożony, może sprawiać poważne problemy - sprawiło, że zależało mi, aby nasz zespół fachowym okiem ocenił profesjonalista. Szkolenie pozwoliło mi upewnić się, że dobrze pracuję z psem i swoimi edukacyjnymi zapędami nie narobię bałaganu. Nie twierdzę, że okazałam się być niesamowitym zaklinaczem psów, a T., jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniła się w ideał czworonożnego posłuszeństwa, jednak sprawdzenie swoich umiejętności pod okiem doświadczonego praktyka pozwoliło mi nabrać pewności siebie. Przynajmniej w zakresie psiej edukacji.
Ostatecznie można odrobinę uwagi poświęcić pani, pod warunkiem, że ma coś fajnego w ręku. Patyki są fajne.
Ostatnia kategoria, przeze mnie określana mianem psio-praktycznej, to to, co pierwsze kojarzy się ze szkoleniem czworonoga, czyli komendy i sztuczki. Podczas zajęć przedszkolnych T. opanowała podstawowe polecenia, które powinien dla swojego bezpieczeństwa znać każdy pies żyjący w wielkim mieście, a więc: siad przedłużony, komendę zwalniającą, zostań, do mnie, przywołanie awaryjne przy pomocy gwizdka, nie rusz, dostawianie do nogi, a także kontrolowaną zabawę z przewodnikiem. Dodatkowo w programie znalazły się sztuczki, jak choćby slalom między nogami przewodnika, teraz jednak uroczy szczeniak urósł na tyle, że tego typu atrakcje stały się trudne do wykonania.

Zdecydowanie ważniejsze od komend - jakkolwiek dużo by ich nie było - jest jednak fakt, że przedszkole pomogło mi “naprawić” T. Wcześniej napisałam, że swoim brakiem doświadczenia nie spowodowałam żadnych szkód - to prawda, jednak wspomniałam też, że nikt z nas nie funkcjonuje w próżni. Krótko przed pierwszymi zajęciami zaatakował ją i pogryzł pies, gdy wracałyśmy wieczorem ze spaceru. Właściciel agresora zniknął, gdy ja zrywałam jego "uroczego pupilka" z T., usiłując ją ratować. Na szczęście, skończyło się przede wszystkim na strachu i raptem kilku kroplach krwi, ale od tego czasu miłość do całego świata, jaka wcześniej promieniowała od T. przygasła. Podczas przedszkolnych zajęć T. musiała nie tylko ćwiczyć w grupie innych psów, ale również się z nimi bawić i spokojnie spacerować w ich towarzystwie - wszystko to było bardzo ważne dla jej ponownej socjalizacji.

Kiedy pojawiają się nieznajomi obowiązkowo należy się kulturalnie przywitać.

W ten sposób dobrnęłam do końca - więcej wpisów o psim przedszkolu nie będzie, a kolejnym szkoleniem będę chwalić się dopiero wtedy, kiedy zostanie oficjalnie zakończone. Tymczasem mam nadzieję, że udało mi się ewentualnych niedowiarków przekonać, że zorganizowane szkolenie psa to świetna sprawa, a zalety tego rodzaju zajęć są znacznie większe, niż lista komend, jakie opanował pies. Poza tym, tak zupełnie po ludzku, to po prostu ogromna frajda, tak dla psa, jak i jego przewodnika.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...